14 sie Good Morning Wietnam!
Sajgon – pierwszy przystanek w naszej wietnamskiej podróży, miasto, do którego wracaliśmy w sumie czterokrotnie.
Nazwa, która, jeszcze zanim tam dotarliśmy, przywoływała romantyczne skojarzenia i obrazy – tajemnicze Indochiny, kolonialna architektura, kobiety o migdałowych oczach i porcelanowej cerze, w zwiewnych jedwabnych sukniach, wiszące w dusznym tropikalnym klimacie napięcie…
No więc, tego wszystkiego w Sajgonie nie znaleźliśmy, albo wyglądało całkiem inaczej ; )
Ho Chi Minh City to gigantyczna metropolia, zamieszkana podobno przez około 9000 000 ludzi i najważniejszy ośrodek przemysłowy Wietnamu – ze wszystkimi tych faktów konsekwencjami. Starsze budynki obrastają w chaotycznie dostawiane dobudówki, nadstawki i wiaty, które mają powiększyć przestrzeń mieszkalno – użytkową, a poza ścisłym centrum kwitnie architektura w duchu socjalistycznej idei pożenionej z kapitalistycznym pragmatyzmem.
Nad tym wszystkim górują nowoczesne drapacze chmur, a bliżej ziemi, w postkolonialnych pałacach mieszczą się hotele, o nazwach kojarzących się z luksusem i tradycją jak Majestic , Grand czy Continental. Po zmroku, który zapada koło 18, miasto zmienia się nie do poznania – Wietnamczycy kochają iluminację! Podświetlają budynki (najlepiej na kilka zmieniających się kolorów) włączają neony, a ponieważ przyjechaliśmy do Sajgonu w okresie noworocznym wszędzie było pełno świątecznych dekoracji.
Na placach kwitnie życie towarzyskie: setki zaparkowanych skuterów służą za ławki – flirty, śmiechy, mrożona kawka i strzelane setkami selfie. Można też wybrać się na wieczorny rejs po rzece – i tutaj mamy pomieszanie poważnego lansu z beczką śmiechu: na przystani prężą się umundurowani członkowie załóg, namawiający na przejażdżkę, na pokładach szkło i białe obrusy, muzyka dansingowa na żywo, a same stateczki, są, a jakże, oświetlone i udekorowane – czasami w majestatyczne purpurowe żagle, a czasem w rekini uśmiech : )
Ulicami przelewa się niekończąca się rzeka skuterów, rowerów i samochodów, które brawurowo lekceważą jakiekolwiek reguły ruchu drogowego. Ale – jakimś cudem – wypadków właściwie nie ma. Podobno zasada jest taka, że silniejszy czy większy musi uważać na mniejszych użytkowników drogi, bo w razie czego odpowiedzialność będzie po jego stronie. Nie wiemy czy to prawda, ale jakoś działa – można wejść na czerwonym świetle (to i tak bez znaczenia) między jadące pojazdy, a one nie zmieniając prędkości jakoś Cię zgrabnie wyminą. Lokalsi wchodzą na ulicę nawet nie patrząc – grzebiąc w telefonie, poprawiając dziecku czapkę, gadając z kumplem. My byliśmy tam chyba za krótko, bo przechodząc przez ulicę zachowywaliśmy lekko nerwową czujność ; )
Najfajniejszą dla nas częścią Sajgonu były targi – jak zwykle w czasie naszych podróży. W mieście jest ich kilka, zamkniętych w halach i na wolnym powietrzu. Właściwie chyba każda dzielnica ma swój lokalny ryneczek, nie wliczając oczywiście straganów i kramików porozkładanych na chodnikach. Targi to prawdziwe serce miasta – można na nich kupić absolutnie wszystko – od suszonych meduz, przez pamiątki z wojny, po produkowane w Chinach koszulki z napisem „I love Pho” oraz oczywiście – zjeść i wypić.
Są też inne targi – mroczne, wielkie, piętrowe magazyny bez klimatyzacji. Upakowane pod sufit towarem – torby, warzywa, suszone krewetki i cieliste skarpety z jednym palcem, idealne do japonek. Tu już oferta skierowana jest głównie do miejscowych. Jest duchota, gwar, przepychają się skutery i wózki dostawcze, się sprzedaje, się gotuje, kłoci z sąsiadami, żartuje z klientami (albo odwrotnie; ) spotyka znajomych…
Koguty z ciasta jak w Kazimierzu nad Wisłą!
I właśnie na takim targu (konkretnie chińskim) zdarzyło się nam jedno z najfajniejszych spotkań w tej podróży. Chodziliśmy wokół stoisk, trochę już zmęczeni i głodni zastanawiając się, gdzie by tu zjeść, zaglądając w garnki i talerze. Zdecydowaliśmy się usiąść przy jednym z nich, gdzie na malutkich stołeczkach wokół wielkiego gara i małego grilla siedziało kilka kobiet. Jedzenie wyglądało dobrze, pachniało nieźle, wśród śmiechów i zaproszeń zaczęliśmy palcami pokazywać co byśmy chcieli, gdy padło tradycyjne pytanie:
– Skąd jesteście?
– From Balan (po wietnamsku Polska) – odpowiedzieliśmy, nauczeni doświadczeniem, że Poland brzmi dla miejscowych bardziej jak Holland. Nasza odpowiedź wywołała lekkie poruszenie i szmerek:
– What? From Balan? Z Polski? My mówimy po polsku! : )
Okazało się, że naszymi towarzyszkami przy obiedzie są dwie Wietnamki, które kilkanaście lat spędziły w Polsce. Zaczęły się pytania i opowieści – jak im było w Polsce i jak nam podoba się w Wietnamie. Dziewczyny ugościły nas po królewsku – nie pozwoliły nam zapłacić za obiad, zaordynowały porcję na wynos, a ostatniego dnia naszego pobytu pomogły w zakupach. Mamy więc solidny dług i czekamy na możliwość rewanżu, kiedy dziewczyny przyjadą do Polski. Ale wiemy jedno – dla takich niespodzianek i spotkań warto jechać na koniec świata.
Sajgon okazał się więc inny niż nasze wyobrażenia, ale przyjął nas gościnnie i życzliwie, zjedliśmy tu pierwsze prawdziwe pho i uzależniliśmy się od wietnamskiej kawy : )
Z Sajgonu ruszyliśmy do Hanoi – wobec którego z kolei nie mieliśmy żadnych oczekiwań, a okazało się… No właśnie, co? ; ) stay tuned!
No Comments