10 lip Mumbay, Bombay… Migawki.
– I co robimy? – Patrzymy na siebie i nie wiemy czy bardziej jesteśmy wkurzeni czy chce nam się śmiać. Jest tuż po północy, a my stoimy na ulicy pod hotelem, który zapobiegliwie zarezerwowaliśmy jeszcze z Polski, bo wiedzieliśmy, że przyjedziemy późno i chcieliśmy sobie zaoszczędzić włóczenia się po ulicach i szukania noclegu. Przed hotelem, do którego właśnie nas nie wpuszczono : )
Najpierw jakiś osiłek zastawił nam wąskie drzwi do malutkiej windy, twierdząc , że wolnych miejsc brak. Jaaaasne, na pewno zaraz się okaże, że za to jego szwagier prowadzi tuż obok przyjemny hostel i tam akurat szczęśliwym trafem miejsca są. Nie z nami te numery. Zignorowaliśmy osiłka, przeciskając się z plecakami pod jego ramieniem, zadowoleni z siebie – w końcu trochę się człowiek po świecie kręci, zna te wszystkie kity i nie da sobie w kaszę dmuchać. Cóż, jak się zaraz okazało, jednak da : )
Wytarabaniliśmy się z całym naszym majdanem wprost na recepcję i nie zdążyliśmy nawet powiedzieć „dobry wieczór”, kiedy usłyszeliśmy „nie mamy wolnych miejsc”.
– Ale my mamy rezerwację – nie wzięliśmy tego do siebie
– Przykro mi, ale nie mamy wolnych miejsc -recepcjonista nie spojrzał nawet na nasze paszporty i odsunął od siebie potwierdzenie rezerwacji, jakby to było podanie o zapomogę.
Po krótkiej wymianie zdań („jak mogliście sprzedać komuś nasz pokój i co niby mamy zrobić w środku nocy?” versus nieszczere „przykro mi” oraz „a może po prostu nie odebraliście jakiegoś maila”) – Pan Recepcjonista postanowił wykazać się królewskim gestem.
– No dobrze, skoro już tu jesteście, to o trzeciej w nocy zwolni się jeden pokój. Bardzo ładny pokój. I – zawiesił głos – nawet nie będziecie musieli do niego dopłacać – popatrzył na nas, sprawdzając czy należycie doceniamy wspaniałomyślność tej propozycji.
Jednak na samą myśl, że mielibyśmy jeszcze przed kilka godzin patrzeć w jego bezczelną gębę i minę pod tytułem „nie mamy pańskiego płaszcza i co nam pan zrobi” i nie za bardzo wierząc w ten „bardzo ładny pokój” (ani jakikolwiek inny) ustaliliśmy, że zostawiamy bagaże i idziemy się przejść i ewentualnie poszukać innego miejsca.
I w ten sposób znaleźliśmy się w środku nocy na mumbajskiej ulicy, żegnani złośliwym spojrzeniem osiłka od windy – jednocześnie wkurzeni i rozbawieni tym, że tak nas załatwili ; )
Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło – środek nocy jest prawdopodobnie jedyną porą, kiedy pod bramą Indii nie ma prawie nikogo. Można oprzeć się o barierki strzegące wejścia na plac i popatrzeć jak za wielkim łukiem fale rozbijają się o nabrzeże.
A po drodze znaleźliśmy przyjemny, czysty hotel, z klimą i ciepłą wodą, hurra! Więc jednak nie groziła nam bezdomność, ani nawet mycie włosów w zimnej wodzie ; )
Następny dzień postanowiliśmy zacząć śniadaniem w Cafe Leopold, jednej z najstarszych restauracji w mieście. Na początek zaskoczenie – ustawiony przed wejściem skaner, przez który, jak na lotnisku, należy przepuścić torebki, aparaty i inne osobiste rzeczy. Dopiero po chwili kojarzymy te zabezpieczenia z zamachami z 2008 r., podczas których Leopold został ostrzelany i obrzucony granatami. Ślady tych wydarzeń, nieusunięte, widać także wewnątrz lokalu – lustro przy naszym stoliku nosi ślady po kulach. Restauracja jest pełna , kelnerzy zwijają się jak w ukropie, a my rozglądamy się wokół siebie. Jest to chyba jedyne miejsce w Indiach, gdzie widzimy w takiej ilości Hindusów w europejskich strojach i nawet pijących piwo! Właściwie, to nie ma chyba nikogo w sari ani dhoti – jesteśmy w miejscu, które równie dobrze mogłoby znajdować się w Londynie, Paryżu czy Brukseli. Ceny zresztą też są europejskie.
Po śniadaniu uderzamy z powrotem pod Bramę Indii i nagle okazuje się, że jesteśmy główną atrakcją. Chyba po raz pierwszy częściej jesteśmy fotografowani niż fotografujemy. Niektórzy strzelają foty cichaczem, udając, że celują w coś za nami, ale wiele osób podchodzi, wita się, pyta skąd przyjechaliśmy, jak się nam podoba w Indiach i pyta, czy może zrobić nam/z nami zdjęcie. Sympatyczna rodzina angażuje nawet w tym celu fotografa z polaroidem i zamawia jedną odbitkę dodatkowo, dla nas, na pamiątkę. Pozujemy grzecznie, czując, że to świetna okazja, żeby chociaż symbolicznie podziękować tym wszystkim ludziom, którzy zatrzymywali się gdzieś w biegu, odrywali się od pracy, albo kawy z przyjaciółmi, żeby uśmiechnąć się do naszego obiektywu.
Tuż obok znajduje się hotel Taj Mahal – najbardziej luksusowy hotel w mieście i jeden z symboli Mumbaju. Przed wejściem, podobnie jak w Leopold Caffe – skanery i bramki bezpieczeństwa. Nawet, jeśli tak, jak nas, nie stać Was na nocleg w tym przybytku, możecie wejść do środka i poocierać się o luksusy – nikt nie będzie na Was krzywo patrzył, nawet jeśli nie zamówicie nawet herbaty. My trafiliśmy wieczorem z poznaną chwilę wcześniej hindusko-arabską ekipą i tak właśnie się dowiedzieliśmy, że strzelanie sobie selfie w tamtejszych wnętrzach to jedna ulubionych rozrywek mumbajskich imprezowiczów.
Nasz plan zakładał, że obejrzymy sobie Mumbai, tak, jak lubimy najbardziej – na własnych nogach, od czasu do czasu przysiadając gdzieś na ulicy na kawę, piwo i leniwe gapienie się na ludzi. Okazało się, że ta metoda nie za bardzo się sprawdza – przebijanie się w klejącym upale przez zatłoczone chodniki i skrzyżowania jeszcze można udźwignąć, ale po jakimś kilometrze dostrzegamy największą różnicę między Bombajem a innymi azjatyckim miastami – brak ulicznych knajpek. W Sajgonie czy Bangkoku co kilkanaście metrów możesz przysiąść na plastikowych krzesełkach ze szklanką czegoś zimnego w ręku, w Bombaju możesz ewentualnie chwycić w rękę kubek z sokiem od ulicznego sprzedawcy, albo wejść do zamkniętego lokalu – klimatyzowanego, w europejskim stylu, albo czegoś znacznie mniej sterylnego w miejscowym klimacie. Robimy szybką korektę planu i zamawiamy taksówkę (w centrum Mumbaju nie ma tuk-tuków) – i to jest świetny decyzja: w komplecie dostajemy duet złożony z kierowcy i jego dystyngowanego wuja, który jedzie z nami w charakterze przewodnika.
Ruszamy sobie na niespieszną turystyczną przejażdżkę: zaglądamy do wioski rybackiej w samym centrum miasta:
zatrzymujemy się na krótki spacer przy Marine Drive:
I dajemy się namówić na wizytę w Muzeum Gandhiego, z którego najbardziej zapamiętujemy gablotki z plastikowymi figurkami przedstawiającymi po kolei najważniejsze sceny w jego życia – w pierwszej chwili trochę nas to śmieszy, a potem przypominamy sobie, że w Indiach wciąż duża część społeczeństwa to analfabeci i dochodzimy do wniosku, że to nawet niezła metoda. Oprócz tego możecie zobaczyć spartańsko urządzony pokoik, w którym Ghandi mieszkał i pracował i jego korespondencje np. z Tołstojem.
Dłuższą chwilę spędzamy w Dhobi Ghat – ogromnej ręcznej pralni na wolnym powietrzu. Właściwie jest to osobna dzielnica a raczej slums. Wewnątrz żyje i pracuje kilkuset dhobi (praczy) – podobno przez ich ręce przechodzi każdego dnia milion sztuk brudnej pościeli i odzieży, dostarczanej przez miejskie hotele i szpitale. Każda osobno namoczona, wyszorowana, wytłuczona o kamień i ręcznie wyżęta. Licząc razem z rodzinami – mamy kilka tysięcy osób, które spędzają życie miedzy betonowymi kadziami z mydlinami, w oparach chemikaliów, miedzy niekończącymi się sznurami z suszącym się praniem.
Dhobi to profesja z kilkusetletnią tradycją i zajęcie przechodzące z pokolenia na pokolenie. Miejscowi pracze to kolejna generacja tych, którzy zarabiają na życie, każdego dnia stojąc po kolana w brudnej wodzie.
Z Dhobi Ghat ruszamy dalej – przysiadamy na chwilę w wiszących ogrodach Malabar Hill. Jeśli będziecie w Mumbaju i nabierzecie ochoty, żeby spędzić niedzielne popołudnie jak miejscowi – wybierzcie się właśnie tam. Na trawie, pomiędzy krzewami piknikują rodziny, na ustronnych ławeczkach obściskują się pary zerkające płochliwie na boki, a wokół huśtawek roją się hałaśliwe dzieciaki. Fajne miejsce.
Naszym następnym celem jest świątynia dżinijska. Zanim tam dotrzemy, wuj przewodnik potwierdza, że rzeczywiście jest wyjątkowo pięknie ozdobiona, ale nie jest chyba specjalnie przychylnie nastawiony do jej wiernych, bo dodaje od siebie, że to źli ludzie. Na nasze pytania, co ma na myśli, macha rękami i tajemniczym głosem dodaje, że także bardzo bogaci. Na miejscu niespodziewanie trafiamy na lokalne święto, na które zostajemy zaproszeni. Dostajemy krzesełka i talerzyki, które zapełniają się donoszonymi co chwila kolorowymi daniami. Wszystko jest pyszne i nie tylko całkowicie wegetariańskie, ale także przygotowane bez czegokolwiek, co rosło w ziemi – żadnych grzybów, bulw ani korzeni. Co chwilę ktoś do nas podchodzi, żeby upewnić się czy niczego nam nie trzeba, zabawić rozmową i podziękować, że przyjęliśmy zaproszenie. Po jakichś czterdziestu minutach to my dziękujemy i żegnamy się, nie chcąc nadużywać tej gościnności, ale zanim wyjdziemy, z małej kaplicy wychylą się jeszcze ubrane na biało mniszki, żeby nas pobłogosławić i ku naszemu zdumieniu poprosić, żebyśmy zrobili im zdjęcie. W największym szoku jest nasz przewodnik – patrzy na nas z niedowierzaniem i powtarza, że od dwudziestu lat przyjeżdża tu z turystami i nigdy, aż do dzisiaj nie trafiło mu się takie zaproszenie. A mniszki, które do nas wyszły mają status mniej więcej taki, jak w chrześcijańskim świecie papież i zazwyczaj nie rozmawiają z turystami.
Wsiadamy z powrotem do taksówki i ustalamy, co dalej. Mamy do dyspozycji dzisiejsze popołudnie i większość następnego dnia. Nasz kierowca, Nafiz, wyciąga mapę i próbuje namówić nas na wycieczkę w okolice Mumbaju – nie decydujemy się, bo i cena, którą proponuje przekracza nasz budżet, ale przede wszystkim dlatego, czujemy, że to już byłoby za dużo. Sam Mumbai jest wielki, różnorodny i trudny do ogarnięcia, a my mamy tylko 2 dni, żeby go jakoś doświadczyć. I tak nigdy nie zobaczymy wszystkiego, chcemy przez resztę naszego czasu po prostu chłonąć miasto takie jakie jest. I wtedy Nafiz, czując, że traci klientów rzuca ostatnią propozycję:
– Widzieliście „Slum doga”? Może chcecie zobaczyć slums, w którym go kręcili?
Słyszeliśmy o tym slumsie i wiemy, że po sukcesie filmu przyjeżdża tam sporo turystów. Ale jakoś uważamy, że to niezbyt fajne, żeby traktować jakieś miejsce jako atrakcję turystyczną, tylko dlatego, że ludzie żyją tam w nędznych warunkach. I coś mniej więcej takiego wyłuszczamy, uzasadniając naszą odmowę. Nafiz patrzy na nas i wybucha głośnym, serdecznym śmiechem. Kiedy już przestaje się śmiać, ociera oczy, patrzy na nas jak na ostatnich naiwniaków i mówi: – Zdziwilibyście się.
I miał rację!
cdn.
Praktycznie:
♥ Hotel, do którego nas nie wpuścili to Gulf Hotel w Colabie. Nie polecamy.
♥ Ostatecznie zatrzymaliśmy się w Hotelu Broadway. Obsługa to sympatyczne, uczynne brodate chłopaki w muzułmańskich strojach. Polecamy bardzo! Koszt 3000 INR za noc
♥ Taksówka z lotniska na Colabę (dzielnica, w której znajduje się miedzy innymi Brama Indii) kosztuje około 400 INR. Najlepszą cenę dostaniecie na stanowisku Prepaid Taxi – tylko wybierzcie to, do którego ustawia się największa kolejka miejscowych. Cena może się wahać w zależnosci od tego, czy wybierzecie taksę z klimą czy bez. W okienku podajecie adres, pod który chcecie jechać, płacicie i dostajecie kwitek, który oddajecie kierowcy. Nie dopłacacie nic więcej, nawet gdyby kierowca kluczył trzy godziny, żeby trafić. Natomiast jadąc z miasta wybierajcie czarno-żółte taksówki – są sporo tańsze. Nam droga z i na lotnisko zajęła za każdym razem około 50 minut, ale w korkach potrafi zająć podobno nawet kilka godzin.
♥ Za niemal całodniową wycieczkę po mieście zapłaciliśmy 2200 INR. Trasa, przystanki i czas zależał całkowicie od nas.
Podobał Ci się ten tekst? Nie bądź taki, dawaj lajka i podziel się ze znajomymi ; ) Masz pytanie, uwagę, albo komplement (na to liczymy najbardziej ; )? Nie duś tego w sobie, czekamy w komentarzach!
Jerzy B
Posted at 16:03h, 26 lipcaO kurcze. Właśnie skończyłem Shantaram. Obie części. W grudniu jadę na Sri Lankę. Olaf wspominał, że wybieracie się do Indii. Mumbai to kolejny kierunek. Śladem Sha taram.
Państwo na walizkach
Posted at 21:28h, 26 lipcao, brzmi super! Chodzenie po śladach ulubionych bohaterów to jeden z najfajniejszych planów na podróż. A „Shantaram” polecasz?
Arno As
Posted at 16:59h, 06 wrześniaNice I was also in Mumbai I remember Bandra Laidis Bar open during the day from 3 pm to 9 pm according to the law that must close during night
Państwo na walizkach
Posted at 21:46h, 06 wrześniaHi : ) We rarely visit clubs, so, we did`nt get there, but maybe next time ; )
Ania gesta
Posted at 16:32h, 04 listopadaJeśli chodzi o taxi to jest uber i forma ola. Ceny dobre tylko kierowcy trochę szaleni się tu chyba jeszcze spokojnego nie widzialam. Jeden otworzył drzwi w trakcie jazdy ok 60 kmh bo była noc za miastem, wychylil się i splunal. Jeden raz wysiadł na środku rona żeby spr coś w tle auta…bez słowa oczywiście.
Państwo na walizkach
Posted at 22:28h, 15 listopadaNo, zwykłe przemieszczanie się taksówką czy autobusem, to w Indiach przygoda sama w sobie : )
A co to jest forma ola?