
07 wrz Niespodziewanie fascynujące Delhi
Miasto wokół nas wyglądało jak po wojnie. Jechaliśmy pomiędzy zabitymi deskami ruderami, obłożonymi prowizorycznie blachą falistą i folią, za nami z ujadaniem biegły jakieś zdziczałe kundle. Gdzieniegdzie w ciemnościach płonęły malutkie ogniska, przy których siedziały okutane w koce postaci. Nasz kierowca i jego znajomy, czy pomocnik, który dosiadł się po drodze coraz bardziej zdenerwowani krążyli po wąskich uliczkach próbując znaleźć hotel, w którym mieliśmy się zatrzymać (bo rzecz jasna, to, że ktoś jest taksówkarzem i przyjął kurs, wcale nie znaczy, że zna drogę. Albo, że będzie potrafił odczytać wskazówki z GPSa w naszym telefonie). Patrzyliśmy na siebie z coraz bardziej niewyraźnymi minami, a Wojtek podejrzanie uprzejmym tonem zapytał czy aby na pewno właśnie tu chciałam się zatrzymać. No cóż, kiedy okazało się, że żeby złapać poranny pociąg do Agry, musimy zostać w Delhi chwilę dłużej, backpakerskie okolice Paharganj czyli Main Bazaar wydawały się świetną opcją. Teraz jednak zaczynałam myśleć, że coś pokręciłam, a przez głowę przelatywały mi wszystkie złe rzeczy, jakie słyszałam o Delhi, a które spowodowały, że początkowo w ogóle nie chciałam tu przyjechać – uliczna bieda, choroby, korupcja, brud, okropna sytuacja kobiet, narażonych na molestowanie i brutalne gwałty. Na koniec przypomniałam sobie, określenie „odbyt Indii”, jakiego w odniesieniu do Delhi użyła chyba Paulina Wilk – i zastanowiłam się, czy to oznacza, że, hmm, jesteśmy w dupie.
Na szczęście po kilku dalszych minutach bezładnego jeżdżenia w kółko, w którejś z przecznic mignęła nam nazwa naszego hotelu i zrobiwszy jeszcze tylko dwa okrążenia wyładowywaliśmy się przed drzwiami. Ku naszej uldze, hotel okazał się czysty, jasny i wygodny.
Następnego dnia, po całkiem nieźle mimo wszystko przespanej nocy, wyszliśmy poszukać śniadania i rozejrzeć się po okolicy, która w dziennym świetle nie wyglądała już jak teren działań wojennych. Powoli otwierały się sklepiki, kramy i jadłodajnie. Stoiska z wielkimi aluminiowymi garami, z których sprzedawano mocną, gorącą i słodką spienioną herbatę z mlekiem, otaczały grupki zziębniętych mężczyzn, inni czekali na klientów ogrzewając się przy niewielkich ogniskach. O tym, że miejscowi żyją z turystów świadczyły zdobiące co drugą fasadę szyldy hosteli i guesthausów oraz menu okolicznych knajpek serwujących nie tylko english ale też polish czy czech breakfast. Jeśli jednak ktoś spodziewa się czegoś w rodzaju bangkockiego Khao San Road, raczej się zawiedzie. To nie jest imprezowa enklawa – piwo jest drogie i trudno dostępne, wszystko zamyka się i zasypia koło północy i wygląda właśnie tak, jak wtedy, kiedy przyjechaliśmy. To miejsce jest wciąż bardziej indyjskie niż turystyczne – mimo mnóstwa tanich hoteli, stoisk z tanimi ciuchami i magnesami, niemieckimi bułeczkami i płatkami kukurydzianymi na śniadanie, obowiązujące obyczaje są nadal lokalne. Jakoś nie potrafię sobie tutaj wyobrazić tłumów nałojonych balangowiczów wędrujących od baru do baru o 3 nad ranem.
Po śniadaniu ruszamy do Old Delhi. Nie jedziemy metrem, bo chcemy po drodze zobaczyć miasto, decydujemy się więc na tuk-tuka. Mimo tłoku na drogach, pędzimy zakurzonymi ulicami z prędkością od której furkocze plandeka na naszej trójkołówce, a zimny wiatr podszywa nam bluzy i polary. Wyciągnęliśmy najcieplejsze rzeczy, jakie mieliśmy w plecakach, ale i tak jest pierońsko zimno. Nie zwracamy na to większej uwagi, bo dookoła dzieje się mnóstwo interesujących rzeczy – między jadącymi z pełną prędkością ciężarówkami, ktoś powozi wozem zaprzężonym w bawoła, szeroki chodnik tuż przy ulicy zajmuje coś w rodzaju kancelarii – przy maszynach do pisania wyglądających tak, jakby mogła z nich korzystać Agatha Christie, siedząc w kucki czekają kanceliści, za drobną opłatą wystukujący urzędowe pisma i prywatne listy, niepotrafiącym pisać klientom. Kiedy myślimy o tym teraz, zastanawiamy się, czy nie była to najbardziej egzotyczna rzecz, jaką widzieliśmy – i jednocześnie najwięcej mówiąca o Indiach – zawieszonych gdzieś między historią a współczesnością i funkcjonujących jednocześnie w tych wszystkich planach czasowych. Łatwo można dotrzeć do danych mówiących, że aż 40% mieszkańców Indii to analfabeci, ale dopiero widząc na ulicy XXI -wiecznej metropolii taką ożywioną pocztówkę z przeszłości, rozumie się, co to oznacza. W tym wypadku, prawdą okazuje się powiedzenie, że to, co najważniejsze zostaje pod powiekami i we wspomnieniach – nie zrobiliśmy ani jednego zdjęcia, bo kierowca tuk-tuka pruł jak do pożaru i zanim zdążyliśmy się zorientować , co właściwie widzimy, byliśmy już prawie pod Czerwonym Fortem, który w mglistym, szarym od kurzu i spalin powietrzu wyglądał jak zamek z bajki.
Na trawie i w drzewach obok fortu harcują małe szare wiewiórki, z gatunku Chip i Dale i zielone papużki, które kojarzą się nam ze znacznie cieplejszymi miejscami, ale nie wyglądają, jakby panujące dookoła wilgotne zimno im przeszkadzało.
Pod fortem zaczepia nas chłopak z rowerową rikszą i przekonuje, żebyśmy zabrali się z nim na Old Bazaar. Patrzymy na niego z powątpiewaniem, bo wygląda jak połowa najchudszego z naszej dwójki, ale gość nie odpuszcza, pręży muskuły i zapewnia, że jest nie tylko bardzo silny, ale mnóstwo wie i będzie świetnym przewodnikiem (na końcu rzeczywiście okazuje się nie w ciemię bity, bo cena, którą nam podał na początku, okazuje się ceną za godzinę, a nie za całą wycieczkę, ale zapracował na nią solidnie 😉 No dobra, lokalny guide to zawsze dobry pomysł, jedziemy!
Ruszamy przez Chadni Chok – podobno najbardziej indyjską z indyjskich ulic, której nazwa oznacza Księżycową Ulicę lub Księżycowy Plac – jak ktoś nam tłumaczył, dlatego, że wyjątkowo urokliwie wygląda wieczorem. Za dnia jest zatłoczona przez tysiące samochodów, motorów i riksz, zdewastowane, ale wciąż piękne pobrytyjskie kamienice sąsiadują z nowymi budynkami w stylu polskich lat dziewięćdziesiątych, a jedne i drugie obwieszone są splątanymi kłębami kabli
Bliżej Targu Przypraw samochodów jest nieco mniej. Ustępują miejsca długim drewnianym wózkom, zaparkowanym w rzędach na środku ulicy, służących do transportu ciężkich paczek. Wokół coraz więcej straganów z kolorowymi kopczykami – na stołach pysznią się usypane w misterne stożki czerwone chili, żółta kurkuma, orzechy, pestki, suszone owoce, zmatowiałe kryształy cukru, okrągłe, płaskie ziarna soczewicy i podłużne, perłowe – ryżu.
Można kupić torebkę pistacji wprost na ulicy, od sprzedawcy, który wygląda równie kolorowo, jak sprzedawany przez niego towar, albo wejść do jednego z ukrytych w głębi sklepików, gdzie ekspedienci pełnym szacunku tonem będą prowadzić z wami długą dyskusję na temat subtelnych różnic między kilkoma gatunkami herbaty.
Ale serce Spice Marketu bije w starym pałacu, przekształconym w bazar po bankructwie właściciela. Wewnątrz trudno odnaleźć ślady dawnej świetności – z gołych ścian zwisają kable, w kantorkach poupychanych we wnękach, za brudnymi szybami, wąsaci mężczyźni w okularach sumują rzędy cyfr w pożółkłych zeszytach. Dookoła ciągły ruch – staramy się nie wchodzić w drogę zniecierpliwionym tragarzom dżwigającym na głowach stosy paczek, ale nie jest to proste, bo są ich dziesiątki – nadchodzą z różnych stron, mijają nas szybkim krokiem, niemal biegiem. Ich ścieżki się krzyżują, ale nie dochodzi do kolizji – jedynie my, ze swoimi aparatami i turystyczną niezgrabnością, wchodzimy im pod nogi.
Nasz przewodnik kiwa na nas ręką, więc ruszamy za nim. W ciemnej i wilgotnej klatce schodowej przytulamy się do ściany, bo krętymi schodami wciąż mijają nas objuczeni mężczyźni – nie patrząc pod nogi, biegnąc w górę lub w dół, starają się jak najszybciej dostarczyć swój ciężar na miejsce przeznaczenia.
Wychodzimy na taras nad wewnętrznym dziedzińcem. Stąd najlepiej widać resztki urody tego miejsca – arkadowe okna, smukłe wieżyczki, ozdobne kolumny i misternie rzeźbione balustrady. Wiedziona hinduską miłością do koloru, czyjaś ręka pomalowała część zszarzałej, zawilgoconej fasady w pastelowe róże, fiolety i zielenie. Wygląda to trochę jak bajkowa, rysunkowa wstawka do czarno-białego filmu. Cała widoczna przestrzeń pełni funkcję magazynowo-handlowo- mieszkaniową. Z otwartych jutowych worków wysypują się poskręcane strąki papryki i długie płaty kory cynamonowej. Ktoś gdzieś rozwiesił pranie, ktoś wydaje polecenia tragarzom, ktoś czeka na klienta.
Z krużganków można wejść wyżej, na dach, z którego widać dziedziniec meczetu, oraz, jeśli przebijecie się wzrokiem przez smog, panoramę Delhi. Uliczki otaczające Spice Market to dalsza część bazaru. Każda z nich wyspecjalizowała się w innym asortymencie – jest Silver Market, Wedding Market, Shoes Market, jest wąska uliczka przy której przycupnęły garkuchnie serwujące parathę – płaskie placki, jedno z najpopularniejszych indyjskich dań śniadaniowych. W każdej z uliczek – tłumy przechodniów, handlarzy, kupujących i kulisów pchających drewniane wózki. Z góry, z gzymsów, dachów i parapetów teren patrolują małpy, wypatrujące okazji żeby porwać coś do jedzenia.
W końcu głodniejemy, ale szkoda nam tracić czasu na dłuższe siedzenie w restauracji. Co prawda stragany z jedzeniem wyglądają chyba najbardziej obskurnie z tych, które mieliśmy dotąd okazję widzieć, ale za to wszystko jest smażone w głębokim tłuszczu, więc liczymy na to, że ewentualne zarazki zdążyły zginąć straszną śmiercią, zanim nam zaszkodzą ; ) Wybieramy panierowane kanapki z serem i mocno przyprawioną warzywną pastą – są gorące, pikantne, rozpuszczony biały ser delikatnie się ciągnie. Znakomite! Na deser jalebi – ciastka dopiero co wyjęte z wrzącego oleju, nasączone syropem – jednocześnie chrupkie i klejące, parzące usta i palce, słodkie i przepyszne.
Po głośnym i zatłoczonym Old Bazaar, jedziemy zobaczyć zupełnie inną część Delhi. Grobowiec Humajuna, który podobno był inspiracją dla twórców Taj Mahal, jest przedsmakiem tego, co czeka nas jutro i przy okazji łapiemy tam chwilę oddechu.
Powoli zbliża się zmierzch, a my chcemy jeszcze zobaczyć Gurudwara Bangla Sahib, Złotą Świątynię Sikhów. Po drodze mijamy kolejną, po tej z Mumbaju, Bramę Indii – nawiasem mówiąc, ciekawe, czy jest ich więcej ; )
Kiedy docieramy pod Gurudwarę jest już ciemno, ale wokół jasno oświetlonej świątyni wciąż jest pełno ludzi. Wiele wcześniej o niej słyszeliśmy – nie tylko, że jest piękna i bogata, ale przede wszystkim, że to wyjątkowo przyjazne miejsce, w którym każdy, bez względu na pozycję, wyznanie czy płeć, może liczyć na posiłek i miejsce do spania. Sikhowie, zgodnie z nakazami swojej religii, kierują się w życiu zasadami równości, uczciwej pracy i służby na rzecz społeczności i najwyraźniej nieźle na tym wychodzą, bo podobno statystycznie są zamożniejsi niż wyznawcy innych religii. Przekonujemy się też, że są świetnie zorganizowani. Tuż przy wejściu na teren świątyni znają się drzwi z napisem „Foreign tourist” – wchodzimy do środka, licząc na jakąś skserowaną ulotkę. Zanim jeszcze zdążymy się rozejrzeć, ktoś pyta w jakim języku mówimy i po chwili podchodzi do nas młody chłopak w tradycyjnym sikhijskim turbanie i świetnym angielskim przedstawia się jako nasz przewodnik. Chwilę wyjaśnia nam zasady – jesteśmy teraz w czymś w rodzaju szatni, gdzie trzeba zostawić buty, ostre przedmioty, wszystko, co może wzniecić ogień oraz papierosy, alkohol czy narkotyki, jeśli ktoś nosi przy sobie. Obydwoje dostajemy chustki na głowę, a zanim wejdziemy do świątyni musimy przejść przez wypełnioną wodą nieckę, aby opłukać stopy i obmyć ręce. Zimno! Wchodzimy do oświetlonego wnętrza – w blasku świec, świateł i lampek błyszczą złote zdobienia, na rozłożonych na podłodze dywanach siedzą wierni, słuchający melodyjnej recytacji wersetów świętej księgi. Panuje atmosfera spokojnej medytacji. Przysiadamy na chwilę, od mężczyzny w turbanie dostajemy na dłoń słodką maślaną grudkę – symboliczny poczęstunek i błogosławieństwo. Nasz przewodnik opowiada nam o zasadach i historii sikhizmu i oprowadza po całym świątynnym kompleksie – największe wrażenie robi bez dwóch zdań wielka kuchnia z przepastnymi garami, w których przygotowywane są ogromne ilości dahlu z soczewicy, curry i warzywnych gulaszy. Podobno codziennie wydaje się tu kilka tysięcy posiłków. Każdy może poprosić o posiłek – każdy może też zostać w świątyni na dowolny czas i jako wolontariusz pomagać w kuchni.
Kiedy wychodziliśmy, przed wejściem zebrał się już spory tłumek czekający na kolację.
Złotą Świątynię Sikhów naprawdę warto odwiedzić, nie tylko ze względu na architekturę – to, co jest najbardziej interesujące, to sposób w jaki ta społeczność zachowuje z szacunkiem swoją tradycję, a jednocześnie skutecznie odnajduje się we współczesnym świecie. Najbardziej zapadł nam w pamięć klimat życzliwej otwartości no i ich imponująco dobra organizacja – przy pożegnaniu dostaliśmy od naszego przewodnika broszurkę po polsku i kontakt na fejsie!
Wyszliśmy po chyba trzech godzinach, a burczenie w brzuchach oznaczało, że zdecydowanie dla nas też przyszła pora na kolację, a pod samą świątynią, tuż obok parkingu tuk-tuków jest całkiem niezła miejscówka:
I załapaliśmy się nawet na stolik : )
Na Paharganj wracamy w samą porę – ulica jeszcze nie śpi, zdążymy wypić jakieś piwo i spróbować uwierzyć, że już jutro naprawdę zobaczymy Taj Mahal. Jupi! Stay tuned!
Praktycznie:
♥ z lotniska w New Delhi możecie dostać się do miasta metrem, autobusem albo taksówką. My korzystaliśmy z pre-paid taxi – za kurs do Paharganj zapłacicie ok. 300 INR
♥ zatrzymaliśmy się w hotelu Cottage Yes Please – za pokój z ciepłą wodą i klimą płaciliśmy 1150 INR czyli ok. 70 zł
♥ rowerowa riksza z przewodnikiem po Old Bazaar kosztuje ok. 200 INR za godzinę
Podobał Ci się ten tekst, znalazłeś w nim przydatne informacje? Daj nam lajka i podziel się ze znajomymi – będzie nam bardzo miło! Chcesz o coś zapytać, pogadać, albo napisać, że pięknie wyglądamy na zdjęciach 😜? Czekamy w komentarzach!
Leszek Głowacki
Posted at 20:18h, 11 sierpniaWitam, z wielki zainteresowanie przeczytałem Wasze wrażenia z Delhi jestem trochę przerażony i jednocześnie zafascynowany.
W listopadzie 2019 wybieramy się we dwoje do Aurangabad aby zwiedzić świątynie Ellora i Ajanta. W Delhi mamy międzylądowanie z 2-dniowym pobytem . Pisaliście, że zimno – w jakim miesiącu byliście? Postaramy się zwiedzić miasto Waszymi śladami.
Pozdrawiam i życzę wielu udanych podróży.
Leszek G.
Państwo na walizkach
Posted at 15:19h, 13 sierpniaRzeczywiście, nawet z perspektywy czasu Delhi to nie jest miasto, które się kocha od pierwszego wejrzenia : ) Byliśmy w drugiej połowie stycznia – listopad powinien być cieplejszy i bardziej słoneczny, czego Wam życzymy, bo nie po to człowiek wyjeżdża jesienią na drugi koniec świata, żeby marznąć ; ) Wspaniałej wyprawy, trzymamy kciuki, żeby wszystko było idealnie i jesteśmy bardzo ciekawi Waszych wrażeń po powrocie. Dajcie znać, jak było!