01 sie Włoskie dolce vita
Do Włoch pojechaliśmy, żeby spędzić trochę czasu z bliskimi, przed naszą długą podróżą poza Europę. Mieliśmy w planach prawdziwe włoskie dolce vita czyli znakomite towarzystwo, pyszne jedzenie i piękne widoki. I ten plan udał się w 150 %, bo mimo, że tym razem nie nastawialiśmy się na jakieś intensywne eksplorowanie, to dzięki Tomkowi (bratu Izy), który jest mistrzem planowania, zobaczyliśmy całkiem sporo.
A sam Mediolan jest elegancki i zabiegany. Szerokie ulice szybkim krokiem przemierzają starannie wystylizowani mężczyźni z telefonami przyciśniętymi do ucha, wystawy sklepowe ozdobione logotypami światowych marek konkurują o lepsze z witrynami cukierni, prezentującymi kusząco rozłożone fikuśnie ciastka i czekoladki.
Trochę pod prąd szybkiemu rytmowi miasta, spacerowaliśmy sobie ulicami we własnym tempie, przysiadając po drodze na kawę, mały lunch albo cannoli.
Zajrzeliśmy do Galerii Vittorio Emanuele, w której jedną z głównych atrakcji jest nadepnięcie na jądra mozaikowemu bykowi, symbolizującemu Turyn – tradycyjnego rywala Mediolanu. Biedne zwierze ma już w miejscu jajek całkiem spory dołek, a kolejka chętnych do wbicia w niego obcasa jest zawsze spora.
… i oczywiście, poszliśmy do katedry – która jest przykładem tego, że kiedyś to, panie dzieju, potrafili budować! Zadbali nawet o miejsce do opalania na dachu! Pokażcie nam drugi taki kościół!
A widok z góry jest na przykład taki:
Bardzo wielkomiejsko, prawda? Tym bardziej byliśmy zaskoczeni idylliczną piknikową miejscówką w Parku Sempione, tuż przy Pałacu Sforzów. Małe kaczuszki, żółwie wygrzewające się na brzegu jeziora i całkiem spora liczba mediolańczyków, korzystających w środku dnia z wiosennego słońca.
Mediolan jest też podobno ojczyzną aperitivo, czyli uroczego zwyczaju, że w okolicach godziny 18.00 restauracje w cenie koktajlu albo kieliszka wina serwują bezpłatny, często bardzo urozmaicony bufet. Dzięki temu wracając z pracy można pokrzepić nadwątlone życiem zawodowym siły i przybyć do domu w pogodnym nastroju ; ) Takie tradycje warto kultywować, a najprzyjemniejszą do tego okolicą wydaje się być Navigli (przy stacji metra Porta Genova).
Pozostając w tematyce kolacji, bo nie samym aperolem żyje człowiek, wybraliśmy się zobaczyć „Ostatnią Wieczerzę”, którą Leonardo namalował na ścianie refektarza mediola ńskiego klasztoru. I chociaż cała wizyta w kościele Santa Maria delle Grazie trwała raptem jakieś 20 minut, wrażenie po obejrzeniu na własne oczy ikonicznego dzieła, które do tej pory oglądaliśmy w dziesiątkach wersji i reprodukcji, pozostanie na długo! Bez problemu udało nam się kupić wejściówki za 10 euro, więc nawet jeśli nie macie internetowej rezerwacji, po prostu podejdżcie i spróbujcie, zwłaszcza jeśli zostajecie w Mediolanie chwilę dłużej, bo może się zdarzyć, ze tanie bilety będą, ale na przykład na późniejszą godzinę, albo następny dzień.
Ponieważ, trawestując agenta 007 „Mediolan to za mało”, ruszyliśmy na południe. Poszliśmy na popołudniowy spacer (i przekąskę ; ) w Portovenere – ślicznym miasteczku tuż obok słynnego Cinqueterre. Do Cinqueterre też się oczywiście wybraliśmy, ale wiecie, tam się robi milion zdjęć, więc będzie osobny wpis ; )
Przeszliśmy się uliczkami Pizy i sprawdziliśmy czy krzywa wieża, jest naprawdę krzywa.
Wpadliśmy na chwilę do Lukki, słynącej z tego, że urodził się w niej Puccini. Można zwiedzić do dom, w którym się urodził, obejrzeć jego pomnik na jednym z placów, albo zjeść obiad w restauracji Tosca. My trafiliśmy do miasta w odpustową niedzielę – po ulicach chodzili ludzie z pękami fioletowych kwiatów, a na ulicznych stoiskach można było kupić tradycyjne ciasteczka Brigidini di Lamporecchio. Ciasteczka smakują lekko anyżem (dodawanym do wielu tutejszych wypieków) i nieco przypominają opłatek – bo i zgodnie z legendą, powstały kiedy zakonnice brygidki pochrzaniły coś przygotowując ciasto na hostię.
Zajrzeliśmy do Genovy, która zachowała klimat portowego miasta, przyciągając z całego świata ludzi, którzy przyjechali tam szukać lepszego życia. Tuż obok nadmorskiej promenady z mariną i oceanarium znajduje się plątanina wąskich uliczek, w których podobno lepiej nie zgubić się po zmroku. I rzeczywiście, po kilkuset metrach stwierdziliśmy, że schowanie aparatu do plecaka, wcale nie jest głupim pomysłem. Mijaliśmy opustoszałe popołudniową porą odrapane bramy, nad którymi zwisała sugestywnie goła czerwona żarówka, a przed wejściem stał przykuty łańcuchem hoker. W innym miejscu przez otwarte drzwi rzuciliśmy okiem do ciemnego pokoju w którym zapadnięte kanapy przykryte były szydełkowymi narzutami, a na nich siedziały wyleniałe pluszakami i lalki z wytrzeszczonymi oczami. Smutny tranwestyta w pełnym makijażu, machinalnie nawijający na palec loki blond peruki dopełniał klimatu jak z lynchowskiego koszmaru.
Ale już kilka minut spaceru dalej miasto wygląda tak:
Spędziliśmy popołudnie w Portofino, miasteczku z sentymentalnej piosenki Sławy Przybylskiej. Co ciekawe, wjazd do miasta jest limitowany ilością miejsc na lokalnym parkingu. Przy wyjeździe z Rapallo stoi policja i informuje, jak długo trzeba czekać na wjazd. Nam udało się po jakichś 20 minutach. A miasteczko jest zachwycające! Z mariną wcinającą się pomiędzy kolorowe kamieniczki, domami zawieszonymi na urwisku nad turkusową wodą i górującym nad wszystkim zamkiem.
Pojechaliśmy też do Como, ale lało tak bardzo, że większość czasu spędziliśmy nad filiżanką cappuccino, obserwując wróble tłukące się o okruszki ciastek, ale udało nam się rzucić okiem na jezioro.
Kiedy piszemy ten post, aż trudno nam uwierzyć, że to wszystko wydarzyło się w tydzień! To był wspaniały, dobrze spędzony czas. Po raz kolejny doszliśmy do wniosku, że nie ma na tym świecie sprawiedliwości – Włosi mają wszystko – świetny klimat, wspaniałą przyrodę (to lazurowe morze, otoczone skałami!), urocze miasteczka z taką ilością zabytków, że można by tym obdzielić z 20 innych państw i jedzenie tak dobre, że można się popłakać.
A skoro jesteśmy przy jedzeniu – chociaż w ciągu tego tygodnia najlepsze rzeczy ugotowali dla nas Dominika i Tomek, nie zostawimy Was przecież bez kilku sprawdzonych adresów. Pierwszy z nich jest z La Spezji – miasteczka, które jest znane jako brama do Cinqueterre, ale samo w sobie jest też bardzo ładne – z szeregami smukłych palm przy nadmorskiej promenadzie i dziesiątkami pomarańczowych drzewek, które w czasie naszego pobytu jednocześnie kwitły i owocowały! Ale do rzeczy, notujcie:
Fratelli D”Angelo, Via del Prione, 268, 19121 La Spezia SP – podobno ta restauracja prowadzona jest od 30 lat przez tę samą rodzinę. Nie wiemy, czy to prawda, ale wcale by nas to nie zdziwiło. Za kontuarem stoi starannie zaondulowana starsza pani, która płynnie steruje młodymi kelnerami i tłumem gości, którzy w dużej części wyglądają na stałych bywalców. Jedzenie jest uczciwe i pyszne, jakbyście byli na kolacji u rodzonej włoskiej cioci.
Jak już zjecie te wszystkie rozpływające się w ustach, mięciutkie kalmary i pachnące dymem grillowane langustynki i krewetki, zostaniecie bezlitośnie postawieni przed lodówką ze słodyczami, pełną kilku rodzajów tiramisu, owoców i grzesznie wyglądających tortów. A na sam koniec postawią przed Wami dwie flaszki robionych na miejscu likierów (domowe limoncello!). Mówiliśmy, że jak u cioci?
Drugie miejsce jest o jakieś dwie godziny drogi od La Spezii, już w Toskanii. Zdecydowanie warto tam pojechać specjalnie, choćby tylko na kolację. Jest to jednocześnie restauracja i targ rybny, a w menu mają tylko to, co zostało złowione poprzedniej nocy, więc świeższe już być nie może. Jeśli otworzycie menu i nie będziecie mogli się zdecydować, bo chcielibyście wszystko, to na początek zamówcie butelkę wina i firmową przystawkę. Przystawka wygląda jak poniżej:
Najpierw talerz owoców morza i świeżych, chrupiących warzyw w delikatnej marynacie:
Potem najprościej jak można – miękka jak marzenie ośmiornica, ziemniaki i morze oliwy:
W kolejnej miseczce pachnące morzem risotto z muszlami:
I słuszny kawałek ryby w pomidorowo – ziołowym sosie:
Jeśli podejrzewacie, że po takiej przystawce, nie będziecie mieli już miejsca na nic więcej, to macie rację. Ale to nie jest miejsce dla słabeuszy, więc proszę dyskretnie poluzować pasek o kilka dziurek, bo w kolejce czeka już zupa:
I pamiętajcie, że jeśli od dawna chcieliście spróbować owoców morza na surowo, to to jest to miejsce, gdzie możecie to zrobić. Lepsze nie będzie nigdzie.
Oto adres: Pesce Baracca, Via Achille Franceschi, 2, 55042 Forte dei Marmi LU. Zróbcie rezerwacje!
No Comments