DSC_1396-01

23 lip Dwa dni w Amsterdamie

Kiedy ponad rok temu ruszaliśmy w naszą podróż w nieznane, żegnaliśmy się z Europą na amsterdamskim lotnisku. Nie planowaliśmy tego, ale tak się złożyło, że wracając również wylądowaliśmy w Amsterdamie. Zupełnie niechcący udało nam się w ten sposób ująć tę podróż w bardzo sympatyczną klamrę.

Za pierwszym razem czasu mieliśmy tylko tyle, żeby z wywieszonym językiem przebiec z terminala na terminal, ale za drugim zostaliśmy w mieście na całe dwa dni. I po tych dwóch dniach zachodzimy w głowę – co my sobie wyobrażaliśmy, że nie przyjechaliśmy tam wcześniej? Ale spokojnie, nadrobimy to, bo zaszło uczucie od pierwszego wejrzenia i to chyba z wzajemnością. W dodatku Amsterdam to taki kawaler, którego zaaprobowałby najbardziej wymagający tata – z  dobrej rodziny, z tradycjami i gromadzonym od pokoleń majątkiem. Uroczy i dobrze wychowany (mamusia też byłaby zachwycona) a do tego pali trawę, wie, gdzie szukać najlepszego street artu w mieście i szanuje dobry ser. Jak tu się nie zakochać!

Na nas czekał z piękną pogodą, bukietami późnomajowych peoni i takimi oto zgrabnymi cytatami:

DSC_1721-01
DSC_1708-01

DSC_1788-01DSC_1628-01

Cytaty wzięliśmy sobie do serca, zwłaszcza ten o wielkich podróżnikach 😉 i poszliśmy zachwycać się miastem. A lista rzeczy,dla których można stracić głowę w Amsterdamie jest dłuższa niż spis odcinków „Mody na sukces”.

Zaczynając od uroczych zakątków nad kanałami, gdzie można godzinami spacerować albo przysiąść na szklaneczkę Amstela i gapić się na słynne pochyłe kamieniczki albo mieszkalne barki zacumowane przy brzegu:DSC_1619-01 Widzicie te malwy pod oknem? Niby wielkie miasto, a jak na wakacjach u cioci

DSC_1622-01 DSC_1624-01 DSC_1617-01 DSC_1598-01

Nieźle jest też zainstalować się na godzinkę czy dwie w którymś z licznych parków, wyciągnąć się na trawie i zafundować sobie seansik nicnierobienia w towarzystwie dzikich kaczek, gęsi i wodnych kurek. Bardzo przyjemna rzecz – w sumie takie małe wiejskie wakacje w środku miasta, tylko bez ryzyka wdepnięcia w krowi placek.

DSC_1437-01

Następne w kolejce są absurdalne sklepiki z rzeczami, które są kompletnie do niczego nie potrzebne, ale bardzo by się chciało kupić je wszystkie. Na przykład  ręcznie robione pieczątki,  gumowe kaczuszki do kąpieli, albo w pełni urządzony domek dla myszek z popularnych książek dla dzieci. Tak, wiemy, jak to brzmi, ale nic na to nie poradzimy. Sami zachowywaliśmy się jak dzieciaki i musieliśmy sobie nawzajem perswadować, że pora już odkleić nos od wystawy i iść na śledzia.

DSC_1833-01DSC_1859-01DSC_1862-01

Osobną kategorię stanowią niedorzeczne muzea, jak na przykład Muzeum Krowy, gdzie można obejrzeć i nabyć figurki krów we wszystkich możliwych wzorach, kolorach i pozach – od tradycyjnej holenderskiej ceramiki do jałówek tańczących w pielęgniarskim stroju.

DSC_1834-01

Nie ma co sobie śmieszkować, zwłaszcza w tym ostatnim przypadku, bo z krowami w Holandii nie ma żartów. Jak wiadomo, krowa daje mleko, z mleka robi się ser, a dobry ser to więcej niż połowa udanego życia.

Więc jest oczywiście i Muzeum Sera a także dziesiątki sklepów z serami w całym mieście. Każdy z nich to małe serowe niebo, w którym, jednakowoż, można nabawić się niedużego rozstroju nerwowego, bo przecież wszystkiego naraz nie da się kupić. Ale za to można wiele spróbować, bo wiadomo, że zakup sera to zbyt poważna transakcja, żeby nie poprzedzić jej degustacją. Więc degustowaliśmy sumiennie. Miękkie, maślane w smaku młode goudy. Ich starszą, czteroletnią siostrę i kilkumiesięcznego Old Amsterdama – kruche, karmelowe, idealnie słodko-słone. Sery krowie, owcze i kozie. Z lawendą, truflami, tymiankiem a nawet kokosem. Z odrobiną musztardy dla podkreślenia smaku. Wiedzieliście, że w Holandii sery podaje się z musztardą? My też nie, ale przekonaliśmy się, że jest to połączenie doskonałe, zwłaszcza, że tych musztard też jest spory wybór – wszystkie lekko winne, mniej lub bardziej pikantne, czasem z koperkiem, a czasem z miodem od pracowitych holenderskich pszczółek.

DSC_1397-01Zdrowy rozsądek podpowiadał nam, że po tych wszystkich degustacjach najlepiej nam zrobi spacerek i zgodziliśmy się z nim bez protestów, bo spacer po amsterdamskich ulicach jest bardzo przyjemną metodą na spalenie ewentualnego nadmiaru kalorii.

Bo oprócz przecudnej urody, Amsterdam obfituje jeszcze w świetny, zadziorny street art i naprawdę warto się rozglądać, bo nie ma wątpliwości, że w tym przypadku to wysokiej klasy sztuka nowoczesna – inteligentna, dowcipna i całkiem za darmo:

DSC_1746-01 DSC_1759-01 DSC_1761-01 DSC_1763-01 DSC_1764-01 DSC_1766-01

DSC_1755-01
DSC_1698-01

DSC_1559-01

DSC_1741-01
DSC_1744-01

DSC_1798-01

Jak się tak włóczy po mieście i zupełnie nieelegancko zagląda ludziom przez odsłonięte firanki, to można na przykład zobaczyć, że tradycyjne saboty nie występują tylko w charakterze magnesów na lodówkę, ale całkiem nieźle się sprawdzają jako obuwie do ciężkiej roboty:

DSC_1483-01 DSC_1526-01

W Amsterdamie warto się dobrze rozglądać, także dla tego, że nigdy nie wiadomo, skąd nadjedzie rower, a napis „Ofiara jednośladu” wyjątkowo śmiesznie wygląda na nagrobku.

Oczywiście, wiedzieliśmy, że Amsterdam jest  bardzo przyjazny dla rowerzystów i że rowery, obok cofeeshopów i słynnej Dzielnicy Czerwonych Latarni, są symbolem tego miasta, ale po raz kolejny okazało się, że pewne rzeczy warto jednak zobaczyć na własne oczy. Rowerów w mieście są tysiące, na pierwszy rzut oka chyba nawet więcej niż samochodów i nie są spychane na jakieś tam ścieżki rowerowe, ale mają do dyspozycji osobne pasy. O tym, że są w tym ruchu uprzywilejowane, nie ma sensu nawet wspominać. Ale to co spodobało nam się naprawdę, to nie ilość rowerów w mieście i ich oczywista fotogeniczność, ale stosunek Holendrów do jazdy na rowerze. Wygląda na to,  że  kompletnie nie jest tu znane pojęcie „wyjścia na rower”. Rower jest po prostu środkiem transportu , takim samym jak tramwaj, metro czy samochód. Co za tym idzie, nie ma czegoś takiego jak specjalny strój na rower. Jeśli coś jest dobre, żeby w udać się w tym do pracy, na pocztę, na randkę albo do lekarza, to jest dobre, żeby wsiąść w tym na rower. I Holendrzy jeżdżą – w sweterkach, garniturach, powłóczystych spódnicach w groszki, dżinsach i garsonkach. W trampkach, mokasynach i na szpilkach. Szok i niedowierzanie! To nie trzeba mieć koszulki zaprojektowanej w NASA i gaci, których aerodynamikę konsultowali fizycy jądrowi, żeby jeździć rowerem?

Wiele rowerów ma zamontowane dodatkowe siodełko (albo i dwa), a niektóre kosz, albo  sklejkową skrzynię na ramie. Na  siodełkach przewożone są machające nogami dzieciaki, przy większym deszczu w pelerynce i kaloszkach, a  skrzynia to całkiem niezłe miejsce dla psa albo kilku kilogramów kalafiora. Albo jeszcze jednego dzieciaka, bo jakoś przecież trzeba sobie radzić.

Czy to znaczy, że koncerny samochodowe przekonujące, że należy szukać rodzinnego SUVa, jak tylko zobaczy się dwie kreski na teście, robią z nas trochę wała? Coś takiego! Nigdy bym nie pomyślała ; )

DSC_1830-01DSC_1598-01DSC_1863-01

Nie ma co prawda nic głupszego niż przemądrzałe mędrkowanie o charakterze mieszkańców kraju,w którym było się dwa dni, ale  Holendrzy wydają się mieć dwie cechy, które bardzo lubimy – praktyczność i bezpretensjonalność.

Widać to nie tylko w tym, jak jeżdżą po mieście, ale jak ułożyli sobie kwestie   dostępu do niektórych  narkotyków. Zwyczajnie przyjęli do wiadomości, że część obywateli ma od czasu do czasu ochotę wypalić skręta i nie wiadomo czym miałaby się to specjalnie różnić od ochoty na papierosa czy kieliszek wina. A skoro państwo zarabia na alkoholu i fajkach, to zamiast wprowadzać nieskuteczne, głupie i kryminalizujące zwykłych ludzi prawo, lepiej urządzić to tak, żeby cała rzecz była legalna i jak najbezpieczniejsza. W efekcie w wielu kawiarnianych ogródkach czy parkach czuć przyjemny ziołowy zapach, a handlujące trawką, haszem i grzybami cofeeshopy wyrosły na jedną z głównych atrakcji turystycznych Holandii. A spora grupa klientów to turyści z krajów, gdzie o prawie myśli się w sposób bardziej ideologiczny niż praktyczny.

DSC_1482-01 Można przegryźć czekoladę, która naprawdę poprawia humor ; )

DSC_1490-01Ciekawe, czy po takiej czekoladzie można jeździć rowerem?😉

DSC_1555-01

Na zdjęciu powyżej – Bulldog, pierwszy coffee shop w mieście, w de Wallen, Dzielnicy Czerwonych Latarni.

A skoro już dotarliśmy do tego najsłynniejszego burdelowego zakątka Europy, to powiemy wam, co nas tam zaskoczyło najbardziej. Nikt przy zdrowych zmysłach nie wyobraża sobie, że prostytucja wygląda jak scenariusz „Pretty woman” albo, że dziewczyny które wyginają się tam w witrynach, robią to dlatego, że uważają że to najfajniejsze zajęcie na świecie. Ale prostytucja to podobno najstarszy  zawód  świata i w dodatku znany pod każdą szerokością geograficzną, pozostaje więc wymyślenie sposobu na to, żeby trzymać ją w jakichś cywilizowanych ramach. Idealnego sposobu pewnie nie ma, bo jesteśmy w prawdziwym życiu, a nie na planie hollywoodzkiego filmu, ale próbować trzeba. Holendrzy podeszli do tego po swojemu, czyli z bezpretensjonalną praktycznością.

Sama dzielnica, położona nad malowniczym kanałem, przynajmniej w ciągu dnia nie wygląda na jakieś gniazdo rozpusty. Pełno knajpek, intrygujące, ale dyskretne Muzeum Prostytucji, turyści, a wśród spacerujących także rodziny. Okna, w których panie czekają na klientów są raczej w bocznych uliczkach, a przy każdym wejściu w taką uliczkę, grzeczne, ale stanowcze przypomnienia o tym, że dziewczyny należy traktować z szacunkiem i na przykład nie robić zdjęć, kiedy sobie tego nie życzą. Słyszeliśmy, że ci, do których grzeczna prośba nie dociera, mogą spodziewać się rękoczynów i konfiskaty aparatu ; )

Na środku De Wallen stoi najstarszy kościół Amsterdamu, w którym pochowano między innymi Saskię, ukochaną żonę Rembrandta, a kilka kroków dalej znajduje się przedszkole, któremu patronuje holenderska księżna Juliana. A więc – żadne przestępcze getto, tylko normalna część miasta. I obowiązują tam zwyczajne zasady, czyli rzecz jasna prawo, ale też zdrowy rozsądek i dobre wychowanie.

DSC_1549-01 DSC_1553-01Takie pisuary stoją w całym mieście, nie tylko w De Wallen. Wojtek poleca to rozwiązanie ; )

Tuż przed wejściem do kościoła stoi nieduży pomnik prostytutki, śmiało spoglądającej w oczy przechodniom. Napis na prostej tabliczce głosi: „Respect sexworkers all over the world”

I kiedy stałam przy tej niewielkiej statuetce, nie mogłam oprzeć się refleksji, że w jakiś sposób kojarzy mi się on ze stojącym w innej części miasta pomnikiem Anny Frank – autorki słynnego pamiętnika, żydowskiej dziewczynki, która przez kilka lat, wraz rodziną, ukrywała się w jednym z amsterdamskich domów, a tuż przed końcem wojny, na skutek donosu, trafiła do obozu koncentracyjnego i tam zmarła.

DSC_1548-01
DSC_1580-01

 Trudno o dwie bardziej odległe od siebie postaci, ale jednak oba pomniki coś łączy – moim zdaniem, przynajmniej dwie rzeczy. Pierwszą jest powściągliwy i bezpretensjonalny (znowu!) sposób upamiętnienia – Holendrzy, zdaje się, całkiem nieźle łapią, że aby wyrazić szacunek i pamięć nie trzeba gigantycznych monumentów i złotych zgłosek w marmurze. A po drugie – za obydwoma pomnikami stoi świadomość, że jedynym sposobem, żeby historia Anny Frank się nie powtórzyła, jest wzajemny szacunek. Bez względu na pochodzenie, płeć,  czy  wykonywany zawód.

Zresztą miejsc, w których widać, że w Holandii szacunek  to ważny temat, jest sporo – na  dworzec Sloterdijk z którego odjeżdżaliśmy do Berlina , przechodzi się przez tęczowy most symbolizujący akceptację i wsparcie dla środowisk LGBT, a w mieście można przysiąść na takiej  oto ławce:

DSC_1667-01

No i sami powiedzcie, jak tu nie lubić Amsterdamu? Nie dość, że jest śliczny jak z obrazka z tymi swoimi kanałami,  kamieniczkami oplecionymi zielenią, rowerami, parkami i  targami pełnymi kwiatów, to jeszcze wygląda na naprawdę fajne miejsce do życia.  Może to ten ser tak łagodzi obyczaje?

DSC_1516-01DSC_1393-01DSC_1689-01

I na koniec jeszcze wrzucimy kilka zdjęć czapli, które spotkaliśmy tuż przed odjazdem na targu, obok naszego hotelu.

Najpierw jedną, patrolującą okolicę ze szczytu wysmukłej kolumny, pośród kawiarnianych ogródków.

-Zobacz, widzisz to? – podekscytowaliśmy się, nie rozumiejąc dlaczego nikt oprócz nas nie zwraca uwagi na pięknego ptaka, który jakimś cudem zabłądził do centrum miasta.

Odpowiedź poznaliśmy kilka kroków dalej, przy zamykających się już stoiskach z rybami. Okazało się, ze czaple to nie zbłąkani goście, tylko stałe rezydentki, z kłusowniczą wprawą czatujące na wyrzucane przez sklepikarzy resztki.

DSC_1908-01
DSC_1926-01
DSC_1921-01

DSC_1900-01 DSC_1930-01

Zostaliśmy tam dłuższą chwilę gapiąc się na czaple, robiąc ostatnie zdjęcia i wyciągając z pamięci dziesiątki chwil z ostatniego roku:

– Pamiętasz, takie same widzieliśmy w porcie w Ekwadorze! Nad Amazonką! Na jakiejś wyspie w Meksyku, na plaży w Nikaragui!

Dookoła nas zwijał się targ, zaczynał się długi letni europejski wieczór, a my czuliśmy, że Amsterdam puszcza do nas oko, jakby chciał powiedzieć : „trochę was nie  było, ale dobrze, że wróciliście! witajcie z powrotem!”

I tak to było – po roku w podróży od Iranu, przez Amerykę Południową, Centralną i Azję, wróciliśmy do Europy, a Amsterdam okazał się wymarzonym miejscem na pierwszy europejski  przystanek.

Amsterdamie – wrócimy na pewno! Powłóczyć się nad kanałami, zajrzeć do Rijksmuseum, po więcej sera i na śledzika. Do zobaczenia!

À propos „na śledzika”– w następnym wpisie lista sprawdzonych adresów na dziewiczego holenderskiego śledzika czyli matjasa. Kto to przegapi ten trąba, so stay tuned!

Praktycznie

🍀 Jak dojechać? Z lotniska najłatwiej i najtaniej wydostać się pociągiem. Stacja kolejowa znajduje się na terenie lotniska, niedaleko wyjścia z hali przylotów. Bilet kosztuje około 4 euro a trasa do Amsterdam Centraal zajmuje jakieś 15 minut. Korzystają z tej opcji naprawdę wszyscy – razem z nami pociągiem,( a potem tramwajem) podróżowały dwie stewardessy  i pan kapitan z KLM.

🍀 Gdzie spać? Zatrzymaliśmy się w Amsterdam Hostel Sarphati. Jego największymi atutami są  lokalizacja  – jakieś 10-15 min spacerem od centrum, blisko przystanku tramwajowego i niedaleko bardzo sympatycznego targu Albert Cuypmarkt – oraz przesympatyczna obsługa. Chłopaki są świetnie zorientowani i mega pomocni. Za dwuosobowy pokój z łazienką płaciliśmy około 60 euro za dobę i ta cena była dosyć bolesna po taniej Tajlandii, zwłaszcza, że pokoik był tak malutki, że kiedy zrzuciliśmy torby w wąskim korytarzyku, to do piętrowego łóżka musieliśmy wędrować gęsiego, a jeśli ktoś miał życzenie korzystać z toalety za zamkniętymi drzwiami, to kolana trzymał w okolicach uszu. Ale za to łóżka były wygodne , a w cenę wliczono proste śniadanie.

Iza

Podobał Ci się ten tekst, znalazłeś w nim przydatne informacje? Daj nam lajka i podziel się ze znajomymi – będzie nam bardzo miło! Chcesz o coś zapytać, pogadać, albo napisać, że pięknie wyglądamy na zdjęciach 😜? Czekamy w komentarzach!

 

No Comments

Post A Comment