szosa

12 wrz Pechowa droga do Kaszan

Czasami podróż układa się jak po maśle –  po prostu nieprzerwane pasmo szczęśliwych zbiegów okoliczności i przyjemnych niespodzianek. A czasami jest całkiem odwrotnie – plany walą się jeden za drugim, nic się nie klei, a Ty zaczynasz się zastanawiać, co u diabła, zrobiłeś w poprzednim życiu, żeby zasłużyć na takiego pecha.

I z naszą podróżą do Iranu było podobnie. Najpierw linie lotnicze zmieniły rozkład lotów, potem samolot miał opóźnienie i ostatecznie nasz pobyt skrócił się o dwa dni. W te pozostałe, wiele rzeczy szło jak po grudzie  – miejsca, które chcieliśmy odwiedzić były zamknięte, a przemieszczanie się zajmowało znacznie więcej czasu niż przypuszczaliśmy.

No i popełniliśmy całą masę błędów – począwszy od kupienia w amoku biletów, bez dokładnego reaserchu, przez co wpakowaliśmy się w sam środek ramadanu, aż po upieranie się, że w tym skróconym czasie zobaczymy maksimum tego, co zaplanowaliśmy, zamiast odpuścić i poszukać innych możliwości.

Ale czasami taki ciąg nieprzyjemnych zdarzeń, prowadzi do czegoś, co staje się najlepszym wspomnieniem z podroży. I taką historię Wam dzisiaj opowiemy.

Posłuchajcie o naszej pechowej podróży z Teheranu do Kaszan.

Według legendy, to właśnie z Kaszan wyruszyli Trzej Królowie, żeby odnaleźć Dzieciątko, które urodziło się w Betlejem. Nie wiemy czy w tej opowieści jest choć ziarno prawdy, ale jeśli tak, to prawdopodobnie już wtedy łatwiej było z Kaszan wyjechać niż do niego dotrzeć. A przynajmniej tak było w naszym wypadku.

Ale od początku…

Zamówiona przez hostelową recepcję taksówka dostarczyła nas dworzec, na którym mieliśmy złapać autobus.  Zakładaliśmy, że pójdzie gładko, bo autobusy na tej trasie kursują podobno przez cały dzień, w dodatku częściej niż raz na godzinę. Nie zbił nas z tropu nawet fakt, że w sumie nie wiadomo, po czym odgadniemy, że to właściwy autobus, bo umieszczone za szybą tabliczki w farsi nic nam oczywiście nie mówiły. Ale przecież zaraz kogoś zapytamy, bo wokół nas już formowało się konsylium zaciekawionych i po irańsku wyrywnych do pomocy chłopaków. Raz-dwa ustalili między sobą, że mamy usiąść w skrawku cienia na wąskiej ławeczce, a oni dadzą nam znać, jak tylko pojawi się nasz autobus.

No to usiedliśmy i czekamy. Autokary podjeżdżały co chwilę, w obłoku spalin i z piskiem hamulców, ale za każdym razem któryś z naszych opiekunów machał do nas przecząco obiema rękami, że to jeszcze nie ten. Doczekaliśmy się po jakichś 40 minutach, któryś z chłopaków przekazał nas konduktorowi, kupiliśmy bilety i w drogę.

Siedzieliśmy  wygodnie, rozkoszując się chłodnym powiewem z klimatyzacji i pustynnymi krajobrazami za oknem, kiedy autobus zjechał z autostrady i wjechał do Quom, świętego miasta Irańczyków. Nawet za bardzo nie zwróciliśmy na to uwagi – w końcu przystanek w trasie, normalna rzecz. Za to nasi współpasażerowie zaczęli na nas popatrywać z wyraźnym niepokojem i po krótkich wewnętrznych konsultacjach, mężczyzna mówiący trochę po angielsku zagaił:

-To gdzie chcecie jechać? Do Kaszan? To jesteście w złym autobusie, musicie poszukać następnego.

-Ale jak to w złym autobusie? Przecież pytaliśmy z dziesięć razy, bilety kupiliśmy bezpośrednio u konduktora… – próbowaliśmy ustalić fakty, ale niezbyt długo, bo za chwilę pojawił się przy nas zziajany konduktor i gorączkowymi gestami zacząła pokazywać, że mamy wysiadać i to NATYCHMIAST!

Zerwaliśmy się w popłochu, upychając telefony po kieszeniach i wysypując na siebie chrupki, złapaliśmy w locie podręczne torby. Wyskoczyliśmy na zewnątrz, wyciągnęliśmy z luku bagaże, zarzuciliśmy krzywo po plecaku na każde ramię i pognaliśmy za konduktorem, który szaleńczym slalomem leciał środkiem ulicy, starając się omijać samochody, które oczywiście ani trochę nie zwalniały, za to trąbiły jak obłąkane. Konduktor leci, my za nim, próbując nie dać się zabić, a ten jeszcze co chwilę odwraca się do nas i krzyczy, że mamy się nie martwić, bo on ma wszystko pod kontrolą. Nie specjalnie czuliśmy się uspokojeni tymi zapewnieniami, bo za każdym razem, kiedy na horyzoncie pojawiał się autobus, gość rzucał się w jego kierunku, desperacko wymachując rękami i własnym ciałem zmuszając do zatrzymania, a potem zaczynał nerwowe pertraktacje z kierowcą. Po którymś razie odetchnął z widoczną ulgą i zwrócił ku nam przepełnione dumą oblicze:

-To jest wasz autobus!

Przyjęliśmy tę wiadomość chyba bez należytej dozy uznania, ale po straceńczym galopie, z tobołami, w pełnym słońcu, nie mieliśmy mu nic miłego do powiedzenia, zwłaszcza, że stojący na środku jezdni i obtrąbiany z każdej strony kierowca też już zaczynał się niecierpliwić.

Zapakowaliśmy bambetle do środka, usiedliśmy, otarliśmy pot z czoła i zapięliśmy pasy. Zadowoleni, że w tym całym zamieszaniu niczego nie pogubiliśmy i nikt nas nie przejechał, powoli zaczynaliśmy się podśmiewać z całej sytuacji. Wiadomo, kto podróżuje ten ma przygody i w końcu nie po to przyjechaliśmy do Iranu, żeby było jak w Szwajcarii. Ten miły nastrój trwał aż do momentu, w którym postanowiliśmy włączyć nawigację, żeby sprawdzić, o której finalnie dotrzemy do Kaszan. Odpaliliśmy telefon i okazało się, że jedziemy w kierunku absolutnie przeciwnym, bo prościutko z powrotem do Teheranu.

Nie będziemy tu cytować, co nam się wtedy z głębi serca wyrwało, ale chyba było dość wymowne, bo w całym autobusie zapanowało poruszenie. Ktoś za pomocą translatora w telefonie zapytał, co się stało, a kiedy w skrócie odpowiedzieliśmy, natychmiast utworzył się Autobusowy Komitet do Spraw Pomocy Cudzoziemcom. Dla ułatwienia komunikacji, jeden z pasażerów zadzwonił do swojego mówiącego po angielsku kuzyna, który najpierw uroczyście przeprosił nas w imieniu wszystkich znanych mu Irańczyków za  niedogodności, które nas spotkały i zapewnił, że zebrani w autobusie zrobią wszystko, żeby nam pomóc. Chwilę później ktoś zadzwonił do dyspozytorni autobusów w Teheranie, a potem rozpoczęły się głośne i burzliwe narady z kierowcą, w którym miejscu nas wysadzić, żeby autobus do Kaszan mógł nas podjąć.

Stanęło na tym, że wysiadamy przy autostradzie, przechodzimy kładką na drugą stronę drogi i na stacji benzynowej czekamy na autobus, który tym razem już na prawdę miał nas zabrać do Kaszan.

Tak zrobiliśmy, nie do końca wierząc w to „na prawdę”, ale za to podniesieni na duchu rozmiarem bezinteresownej życzliwości, jakiej właśnie doświadczyliśmy, a jak się okazało to jeszcze nie był koniec!

Nie zdążyliśmy na tej stacji postać nawet trzech minut, kiedy z położonego obok sklepiku wychylił się wąsaty mężczyzna, żeby trochę na migi, a trochę łamanym angielskim, zapytać jakim cudem znaleźliśmy się pieszo na środku autostrady i czy nie trzeba nam pomóc. Kiedy zaczęliśmy odpowiadać, złapał się za głowę i patriarszym gestem przywołał do siebie młodego chłopaka, który mył zaparkowany niedaleko samochód.

-On mówi po angielsku, zaraz się dowiemy co waszym autobusem – oznajmił autorytatywnie i wycofał się do sklepu, skąd zaraz przyniósł dwa papierowe kubeczki z herbatą – irańskim lekarstwem na wszystkie kłopoty.

Chłopak od samochodu rzeczywiście mówił po angielsku i w dodatku bardzo się przejął. Zadzwonił na teherański dworzec, gdzie już najwyraźniej byliśmy tematem dnia, a potem do kierowcy autobusu, który miał nas zabrać.

-Już jedzie! Za dziesięć minut powinien być! Ja tu z wami poczekam i dopilnuję, żeby tym razem już wszystko było w porządku.

I jak powiedział, tak zrobił – kiedy po kilkunastu minutach autobus zatrzymał się na stacji, pomógł nam załadować bagaże, a potem przez dłuższą chwilę rozmawiał o czymś z kierowcą. Wrócił wyraźnie zawstydzony, żeby przekazać nam, że chociaż wie, że już raz zapłaciliśmy za bilety, to niestety musimy je kupić jeszcze raz, bo najwyraźniej ktoś nas zrobił w konia i jemu jest strasznie głupio i przykro, że coś takiego spotkało gości w jego kraju.

Zapewniliśmy go oczywiście, że nie ma się czym przejmować, bo takie rzeczy po prostu się zdarzają na całym świecie, ale za to nie wszędzie można liczyć na taką życzliwość i pomoc, z jaką się właśnie spotykamy.

Podziękowaliśmy mu za wszystko, pomachaliśmy na pożegnanie miłemu sklepikarzowi i po raz kolejny tego dnia weszliśmy do autobusu. Nie zdążyliśmy jeszcze dobrze usiąść, kiedy ktoś podał nam telefon. Okazało się, że dzwoni do nas przyjaciel któregoś z naszych współpasażerów z poprzedniego autobusu, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku i zostawić do siebie kontakt, na wypadek gdybyśmy kiedykolwiek w Iranie potrzebowali pomocy.

Jak oni to zorganizowali? Nie mamy pojęcia, ale wiemy jedno. W Iranie nie ma Facebooka, samochody jeżdżą jak szalone, rozkład autobusów to zbiór pobożnych życzeń, ale ludzie tutaj nie mają najmniejszego problemu żeby się ze sobą komunikować.

Ta spontanicznie stworzona siatka pomocy, zorganizowana po to, żeby pomóc dwojgu zupełnie obcych ludzi, jest czymś, co zapadło nam w pamięć i serce znacznie głębiej niż najpiękniejsze meczety, pałace i ogrody.

Chcielibyśmy mieć pewność, że zagubiona na poboczu jakiejś polskiej autostrady, para cudzoziemców, gości z zupełnie innej kultury, spotkałaby się w naszym kraju z taką samą gościnnością, życzliwością i pomocą.

Jak myślicie, byłoby tak?

🍀 Taksówka z teherańskiego hostelu Seven Hostel na South Terminal, z którego odjeżdżają autobusy do Kaszan kosztowała 200 000 riali czyli jakieś 17-18 zł

🍀 Autobus, w zależności od klasy kosztuje  około 160 000 – 180 000  riali

Podobał Ci się ten tekst, znalazłeś w nim przydatne informacje? Daj nam lajka i podziel się ze znajomymi – będzie nam bardzo miło! Chcesz o coś zapytać, pogadać, albo napisać, że pięknie wyglądamy na zdjęciach 😜? Czekamy w komentarzach!

 

No Comments

Post A Comment