30 paź Lizbona – od pierwszego wejrzenia!
Lizbona była na naszej dość krótkiej liście „bardzo chcemy zobaczyć w Europie” od dawna, ale słyszeliśmy tak dużo entuzjastycznych opinii o jej legendarnej klimatyczności, że zaczęliśmy się bać rozczarowania. Obawialiśmy się, że zobaczymy po prostu kolejne europejskie miasto, ze starannie utrzymanymi średniowiecznymi czy tam inaczej historycznymi uliczkami, z lokalami, gdzie za absurdalne kwoty w euro serwuje się turystom „tradycyjne dania dawnych ubogich mieszkańców” w pakiecie z widokiem na port/wieżę/katedrę czy z czego akurat okolica słynie.
I z tego miejsca, z ręką na sercu, możemy powiedzieć – Lizbona jest zupełnie inna. Niepowtarzalna i absolutnie jedyna w swoim rodzaju, w dodatku od samego początku zrobiła wszystko, żeby nas oczarować i złapać za serce.
Przylecieliśmy dosyć późno, ale było jeszcze wystarczająco jasno, żeby z okien samolotu obejrzeć panoramę miasta i próbować wypatrzyć charakterystyczne punkty. Z lotniska najszybciej i najtaniej można dostać się do miasta po prostu metrem. Lisbońskie metro ma 4 linie, jest bardzo dobrze skomunikowane i oznaczone, więc szybko i sprawnie można ogarnąć każdą trasę. Nie jest tak wielkie i rozbudowane jak np. paryskie, ale dzięki temu czuliśmy się tam zdecydowanie lepiej, czyli jak człowiek, a nie szczur ; )
Wysiedliśmy na stacji Santa Apolonia i właściwie wyszliśmy już z dworca, kiedy usłyszeliśmy dźwięki tanga – cofnęliśmy się więc do głównej hali, gdzie w typowym dworcowym świetle migających jarzeniówek odbywała się regularna milonga – kilkanaście par w różnym wieku, przytulonych do siebie policzkami, tańczyło tango argentino, nie zwracając uwagi na nic dookoła. Niespodziewany, filmowy, trochę nierealny widok – i już wtedy, chociaż jeszcze o tym nie wiedzieliśmy, właśnie zakochaliśmy się w Lizbonie.
Nasz hostel znajdował się kilka minut spacerem od stacji – bardzo polecamy to miejsce – świetna lokalizacja, w starej kamienicy na terenie Alfamy, ale w uliczce na „poziomie rzeki”, dzięki czemu wracając po całodniowej włóczędze nie trzeba jeszcze wdrapywać się na górę, co uwierzcie, ma znaczenie!
Wrzuciliśmy bagaże do pokoju, otworzyliśmy okiennice i okazało się, że w wąskiej, może metrowej szerokości uliczce ktoś śpiewa fado! Oczywiście, musieliśmy zobaczyć to na własne oczy i już po chwili siedzieliśmy przy stoliku małej knajpki w pobliskim zaułku.
Byliśmy jedynymi gośćmi, oprócz nas była tylko grupa muzyków – która nawiasem mówiąc wyglądała po prostu, jak grupa przyjaciół, która spotkała się by wypić razem wino, pogadać i pośpiewać. Zamówiliśmy karafkę zielonego wina, słuchaliśmy fado, gapiliśmy się w gwiazdy nad spadzistymi dachami, a romantycznej scenerii dopełniało rosnące za naszymi plecami pomarańczowe drzewko. Ponieważ knajpkę o północy zamykano, a nam szkoda było takiej pachnącej, ciepłej nocy na spanie, powłóczyliśmy się jeszcze trochę wąskimi, stromymi uliczkami, przysiadając ze dwa razy na wino. W jednym z takich miejsc, kolejny zespół fado, który już właściwie zbierał się do domu, specjalnie dla nas zagrał raz jeszcze, a potem całkiem długo opowiadał nam o instrumentach, tekstach fado, pieśniarzach. Dopiero na naszą propozycję jeszcze jednego kieliszka odpowiedzieli, że właściwie, to powinni już iść, żeby wstać rano do „normalnej pracy”. Więc my też zawinęliśmy się do hostelu, czując, że będzie się nam ta Lizbona podobać : ) I mieliśmy rację, bo co się tu może nie podobać!
Dzień warto zacząć miejscowym zwyczajem od kieliszeczka ginjihi, czyli lokalnej wiśniówki, którą dostaniecie na każdym rogu, ale pierwszy raz musicie spróbować jej w kultowej A Ginjinha do Largo de Santo Antonio:
I tak pokrzepieni możecie ruszyć dalej w dowolnym kierunku, bo gdziekolwiek nie pójdziecie, będzie pięknie. Możecie przejechać się słynnym żółtym tramwajem linii 28, albo którąś z lizbońskich wind:
Najbardziej urokliwie są wagoniki Elevador da Bica (to ten ze zdjęcia wyżej), ale my mamy słabość do konstrukcji firmowanych lub inspirowanych przez Gustawa Eiffla i tropimy je na całym świecie. Według wielu opowieści, najsłynniejsza winda w Lizbonie, czyli Elevador de Santa Justa, została zaprojektowana przez ucznia Eiffla. Widzicie podobieństwo do słynnej wieży?
Na pewno traficie do Belem – dzielnicy, w której jest chyba najwięcej śladów czasu, kiedy na mapach świata było więcej białych plam niż znanych lądów i to Portugalczycy wyznaczali nowe szlaki. Tuż obok Pomnika Odkrywców znajduje się wielka, 50 metrowa mozaika przedstawiająca mapę z trasami portugalskich odkrywców. Idealne miejsce, żeby zacząć planować swoją własną podróż na koniec świata!
Możecie też poszukać polskich śladów – pod Pomnikiem Odkrywców gotował Robert Makłowicz i to tutaj właśnie planował zakończyć swoją ostatnią wyprawę Aleksander Doba. A tylko trochę dalej znajduje się jeden z najbardziej znanych lizbońskich monumentów, czyli Wieża Belem, w której przez dwa miesiące więziono generała Józefa Bema.
Znad Tagu spacerkiem można przejść do Klasztoru Hieronimitów, w którym w noc przed swoją wyprawą do Indii modlił się Vasco da Gama i gdzie znajduje się jego obecny grób (po raz pierwszy pochowano go w indyjskim Cochin). Jak już obejrzycie sobie klasztor, który jest piękny i zaskakujący (wyobraźcie sobie strzelisty gotyk ozdobiony bez umiaru kamiennymi morskimi i orientalnymi wzorami!) i znajdziecie nawet podpis Donalda Tuska na tablicy upamiętniającą podpisanie w tym miejscu Traktatu Lizbońskiego, idźcie na ciacho. Do najsłynniejszej lizbońskiej cukierni, czyli Casa Pastéis de Belém. Na najlepsze w całym mieście pastel de nata, a właściwie Pasteis de Belem – babeczki z delikatnego, podobnego do francuskiego ciasta, nadziewane aksamitnym, ciepłym kremem i oprószone cynamonem i cukrem pudrem. Jeśli będziecie mieli szczęście to uda wam się je zjeść przy stoliku, w wyłożonych błękitnym azulejos wnętrzach cukierni – jeśli nie, weźcie kilka sztuk na wynos i ruszajcie dalej. Będą świetnie pasowały do karafki Sangrii.
A jeśli już jesteśmy przy jedzeniu – to nie będziemy Wam niczego polecać. Jeśli testowanie lokalnej kuchni to dla Was obowiązkowy element podróży, w Lizbonie traficie do nieba. Nie szukajcie specjalnych rekomendacji, wchodźcie tam, gdzie Wam dobrze zapachnie, a menu wygląda na przykład tak:
W Lizbonie naprawdę nie jest łatwo trafić na złe jedzenie – kuchnia jest prosta, ale znakomita: świeże ryby i owoce morza, ryż, ziemniaki, czosnek, warzywa i morze oliwy. Przed złożeniem zamówienia na stół trafiają drobne przekąski – miseczka oliwek, koszyk pieczywa, masło, krążek sera, pasta z sardynek. Nie jest to darmowy poczęstunek, ale nie trzeba się obawiać, że skorzystanie z niego zrujnuje nasz budżet. Koszt tych przekąsek to około kilku euro, każda z pozycji jest zazwyczaj uczciwie wymieniona w menu, co więcej zapłacimy tylko za to, co zjemy. Nienapoczęte miseczki wrócą z powrotem do kuchni. Warto dać się skusić, bo w niewielu miejscach na świecie zwykły chleb i oliwki smakują tak pysznie!
Chociaż, żeby być całkowicie szczerym – zdarzyło nam się jedzeniowe rozczarowanie. W słynnej Cervejaria Ramiro. Na sam dźwięk tej nazwy kulinarni blogerzy mają orgazm, najwięksi szefowie kuchni przychodzą tu na percebes i kanapkę ze stekiem. Nasz plan jest taki, żeby w każdej podróży zjeść w przynajmniej jednej knajpie, którą odwiedził Anthony Bourdain i w Lizbonie było to właśnie to miejsce. Może byliśmy za wcześnie, może w niewłaściwej kwadrze księżyca, a może się po prostu nie znamy. Zamówiliśmy kraba pajęczego, który tak kusząco wyglądał na blogach i w Kuchnia TV. I cóż: monster, który trafił na nasz talerz, zupełnie nie przypominał tego fancy-gourmet przyjemniaczka z telewizji. Wyglądał jak wielki pająk, a to co miało być aksamitnym krabowym kremem sprawiało wrażenie, jakby biedakowi ktoś zwomitował do środka. W dodatku było kompletnie zimne. Przy próbie wydobycia za pomocą plastikowego młotka drobinek krabowego mięsa, strzelił nam mściwie owłosionym odnóżem prosto w oko, nienawistny gnojek. Oprócz tego dostaliśmy amatorsko przeciągnięte krewetki i rachunek dwa razy wyższy niż we wszystkich innych miejscach w Lizbonie. Więc sami rozumiecie, że nie będziemy Was specjalnie namawiać : )
Z pełnego historycznych śladów Belem pojechaliśmy do położonej na przeciwległym krańcu miasta dzielnicy Oriente. Budynki, powstałe z okazji światowej wystawy Expo 98 na dawnych terenach portowych oraz zaprojektowany przez Hiszpana Santiago Calatravę dworzec Oriente, przyciągają miłośników współczesnej architektury, a deptaki, parki, oceanarium i teleferico czyli kolejka linowa kolejne rzesze turystów i odpoczywających po pracy Lizbończyków. I wiecie co? W tym maksymalnie turystycznym miejscu zjedliśmy jeden z lepszych posiłków w Lizbonie. W większości miast na świecie restauracje w tego typu turystycznych zonach serwują hurtową paszę dla jednorazowych gości, którzy zjedzą byle co, zapłacą i nigdy nie wrócą, więc nie ma po co się starać. Byliśmy porządnie głodni, więc wybraliśmy po prostu pierwszą z brzegu knajpkę, pogodzeni z tym, że po prostu zjemy cokolwiek i postaramy się o tym szybko zapomnieć. A dostaliśmy przepyszny posiłek, wspaniałą, serdeczną obsługę ( jeden z kelnerów był gotów własnym ciałem zasłaniać Izę od wiatru ; ) i kieliszek porto na do widzenia. Wszystko w cenie dokładnie tej samej jak w mniej turystycznych częściach miasta. Jak tu nie kochać Lizbony?
Będąc w Lizbonie nie można nie spróbować sardynek z puszki, zwłaszcza, że można je kupić w prześlicznym tradycyjnym sklepie, który nie sprzedaje niczego innego. A najlepiej smakują nad samą rzeką, na kamiennych schodach przy Praca do Comercio (przy okazji: władze Lizbony to rozsądni ludzie, bez problemu możecie wypić na ulicy piwo lub kieliszek wina):
Lizbona nie jest po prostu kolejnym europejskim miastem ze wspaniałą architekturą i imponującą przeszłością. Oczywiście, ma piękne budynki, malownicze wąskie i strome uliczki, które świetnie wyglądają na zdjęciach, widowiskowe mosty i nawet plaże. Ale nie to spowodowało, że od pierwszych chwil poczuliśmy się tam jak długo wyczekiwani goście i starzy przyjaciele, dla których nie trzeba wyciągać ślubnej zastawy i pucować podłogi za szafą. Lizbona jest po prostu prawdziwa – zobaczycie tę prawdę w wyglądających na żywcem przeniesione z poprzedniej epoki sklepach z kulkami do karniszy, które beztrosko zajmują najcenniejszą powierzchnię handlową w głównych punktach miasta, zakładach fryzjerskich, które są tak oldschoolowe, że właśnie znowu wyglądają na najnowszy krzyk mody, w nie najstaranniej zamiecionych ulicach, na których możesz przysiąść na szybką kolację z wyjadanych palcami sardynek z puszki. A przede wszystkim w Lizbończykach, którzy są prawdopodobnie najmilszymi i najbardziej uprzejmymi ludźmi na świecie. Ludźmi, którzy jako kierowcy z uśmiechem przepuszczą pieszego, nawet jeśli mają właśnie zielone światło, którzy ścisną się na ławie w cervejarii, żeby zrobić Wam miejsce przy stole, a potem odkroją Wam najsmaczniejszy kąsek ze swojego talerza, żebyście mogli spróbować, zanim złożycie zamówienie. Ludźmi, których krępowaliśmy się zapytać o drogę, bo kończyło się to tym, że zapytany porzucał swoje zajęcie, żeby osobiście zaprowadzić nas do celu.
I jak jeszcze dodamy, że Lizbonie poznaliśmy Anię i Adama, z którymi potem pływaliśmy w deszczu pontonem po najładniejszym fiordzie Norwegii, a jeszcze później na gdańskiej plaży świętowaliśmy ich wesele, to chyba całkiem rozwiejemy wątpliwości, że w Lizbonie dzieje się magia. Po prostu jedźcie i zakochajcie się sami!
Praktycznie:
🍀 Zatrzymaliśmy się w B.Mar Hostel&Suites i to był świetny wybór. Jak pisaliśmy wyżej, hostel ma idealną lokalizację, a pokoje są proste ale urocze – w kolorach, od których od razu robi się weselej, z tradycyjnymi mozaikami na ścianach i skromnym śniadaniem w cenie.
🍀 Wszystko, czego możecie potrzebować wybierając się do Lizbony znajdziecie na portalu InfoLizbona.pl. Jak szczegółowe są te informacje możecie się przekonać klikając w odnośniki w powyższym poście – wszystko na portalu jest na bieżąco aktualizowane więc jeśli zmienią się rozkłady jazdy albo ceny biletów, będziecie o tym wiedzieć pierwsi. Portal jest naprawdę kopalnią wiedzy i potrafimy sobie wyobrazić, że uzyskanie i utrzymanie takiego efektu wymaga długich godzin pracy – tymczasem pan Krzysztof, który go prowadzi znalazł jeszcze czas, żeby odpowiadać na nasze maile. Dzięki tym informacjom nasz pobyt w Lizbonie był od początku prosty i przyjemny, choćby dla tego, że nie musieliśmy sami rozkminiać transportu. Z tego miejsca raz jeszcze – dzięki!
P.S. Pan Krzysztof jest też przewodnikiem po Lizbonie – nam nie udało się z nim spotkać, bo nasz pobyt w Lizbonie zbiegł się z jego wakacjami w Polsce, ale mamy nadzieję nadrobić to kolejnym razem. Jeśli tylko będziecie w Lizbonie – korzystajcie, bo lokalny przewodnik, ciężko zakochany w miejscu, o którym opowiada i w dodatku mówiący po polsku, to coś, co nie zdarza się wszędzie!
No Comments