Zdrowie w Podróży Państwo Na Walizkach

06 lip Jedź na wakacje, baw się dobrze i wróć cało czyli kilka słów o zdrowiu w podróży

Jak się przygotowujemy do podróży, co ze sobą zabieramy, co robimy, a czego unikamy, żeby na każdym wyjeździe mieć jak najwięcej zabawy i jak najmniej kłopotów (a najlepiej wcale 😉)?  Wiele osób  o to pyta, więc przygotowaliśmy listę rzeczy, które u nas do tej pory zawsze się sprawdzały.

Jak wiecie, często powtarzamy, że podróżowanie jest proste i wyprawa na koniec świata nie musi być wcale bardziej skomplikowana niż wyjazd w Bieszczady. Do obydwu jednak warto się przygotować, żeby wyciągnąć z całej imprezy maksimum frajdy, a prawdopodobieństwo kłopotów zminimalizować jak tylko się da. Żółtaczkę pokarmową można przywieźć z Azji równie łatwo jak z Sopotu, ale po co, skoro łatwo tego uniknąć.

A więc, oto, co robimy przed, w trakcie i po powrocie z podróży – niech ten spis przyda się i Wam.

Przed Podróżą

 

Szczepimy się

A właściwie, od kilku lat, głównie sprawdzamy książeczkę szczepień i ewentualnie aktualizujemy szczepienia, których „czas ważności” minął. Jeśli komuś w tej chwili przemknęła przez głowę wątpliwość, czy to bezpieczne i czy przypadkiem nie narażamy się w ten sposób na autyzm albo kurzajki, to pozwólcie, że powiemy to jasno: szczepionki są jednym z najgenialniejszych wynalazków ludzkości. Ocaliły tysiące ludzi przed śmiercią i kalectwem. Owszem, jak przy każdym leku, występuje przy nich pewne ryzyko wystąpienia skutków ubocznych. Takie ryzyko ponosimy też kiedy łykamy dostępne bez recepty środki przeciwbólowe albo suplementy diety na piękną cerę czy lepsze trawienie. Przy dużym pechu każdą z takich pigułek można się po prostu śmiertelnie zakrztusić, a jednak jakoś nie słychać, żeby z tego powodu powstawały oburzone ruchy antypigułkowe.  Szczepionki, przed wypuszczeniem na rynek, są rygorystycznie badane, a każde szczepienie jest poprzedzone spotkaniem z lekarzem, który ocenia, czy nie ma do niego przeciwwskazań. Więc tak, szczepimy się i polecamy to innym.

Skoro tę kwestię już wyjaśniliśmy, pora na konkrety. Na co jesteśmy zaszczepieni?

  • Na żółtą febrę. Jest to jedyne obowiązkowe szczepienie, zgodnie z Międzynarodowymi Przepisami Zdrowotnymi WHO. Bez świadectwa tego szczepienia, najczęściej w postaci wpisu do tzw. „żółtej książeczki”, nie wjedziecie do wielu krajów Afryki czy Ameryki Południowej.

 

  • Na WZW (czyli wirusowe zapalenie wątroby) typu A i B. Typ A to tak zwana żółtaczka pokarmowa, którą możecie złapać wszędzie tam, gdzie przygotowuje się jedzenie bez specjalnej dbałości o higienę – a niestety zdarza się to pod każdą szerokością geograficzną, od Władysławowa po Delhi. Jeśli tak jak my uwielbiacie street food, to szczepienie jest zdecydowanie dla Was – może się przydać, kiedy gaździna w Zakopanem poczęstuje świeżo uwędzonym serem, albo kiedy na sajgońskiej ulicy skusicie się na chrupiącą bagietkę z domowym pasztetem i piklami. Z kolei WZW typu B możemy zarazić się przez kontakt z krwią zakażonej osoby – przy czym wystarczy niewielka, niewidoczna gołym okiem ilość skażonej krwi – u fryzjera, kosmetyczki, w czasie pobierania krwi albo przez kontakt seksualny. Nasza bujna wyobraźnia podpowiada nam też scenę, w której kaleczymy się o wystający z pomostu gwóźdź czy drzazgę – dokładnie ten sam, o który zahaczył przed chwilą ktoś chory. WZW typu B może naprawdę bardzo uprzykrzyć życie, a w skrajnych przypadkach doprowadzić do marskości czy nowotworu wątroby. Bardzo nam się ta wizja nie podoba, więc się po prostu zabezpieczyliśmy. Szczepionką.

 

  • Na dur brzuszny. To kolejna, obok żółtaczki typu A  tzw. choroba brudnych rąk. Ponieważ nie mamy wpływu na to, czy ktoś kto posypywał naszego goferka borówkami, zapamiętał z przedszkola, że należy myć ręce po wyjściu z toalety, woleliśmy się zaszczepić.

 

  • Na błonicę, tężec i krztusiec – jedna skojarzona szczepionka chroni nas aż przed trzema nieprzyjemnymi chorobami. Jest to też jedyne szczepienie, które było dla nas odrobinę bolesne. Jeśli kiedykolwiek skaleczyliście się  np. przewracając się na rowerze, w czasie zbyt ostrego hamowania w autobusie czy rozcinając sobie stopę o zardzewiałe żelastwo, które jakiś debil beztrosko wrzucił do jeziora – bardzo prawdopodobne, że dostaliście potem w ramię zastrzyk przeciwtężcowy – to właśnie ta bolesna część szczepionki. Przez kilka dni ręka może być tkliwa, obolała i nie należy jej przeciążać. Ale za to unikamy poważnych powikłań ze śmiercią włącznie i kiedy w czasie skuterowego tripu po Wietnamie stłuczemy sobie kolano, to po prostu spryskujemy je czymś odkażającym i nie mamy większych zmartwień.

 

  • Na polio, inaczej chorobę Heinego-Medina. Każdy z nas był  przeciwko temu szczepiony jako dziecko i w Europie ta choroba już w zasadzie nie występuje. Jeśli natomiast jedziesz w rejony, gdzie polio nadal jest groźne, lepiej przyjąć dodatkową dawkę szczepionki, bo draństwo jest bardzo zaraźliwe i przenosi się zarówno drogą pokarmową jak i kropelkową – co oznacza, że wystarczy,  jeśli w rikszy, którą jedziemy, siedział przed nami ktoś chory i na przykład kichnął – to my też możemy się zarazić. Szczepienie doradził nam lekarz przed wyjazdem do Indii, a o tym, że miał rację przekonaliśmy się w Mumbaju, widząc na ulicach wielkie plakaty informujące o niebezpieczeństwie zakażenia.

 

  • Na wściekliznę – nie wiemy, jak Wy, ale nam czasem trudno jest się powstrzymać przed pogłaskaniem ocierającego się o nogi ulicznego kota, zabawą z psem, który dołączył do nas w czasie spaceru po plaży czy podzieleniem się ostatnim bananem z małpiątkiem, które wlazło nam na głowę i nie ruszy się stamtąd bez okupu. To czasami najprzyjemniejsze chwile w podróży, więc żeby mieć po nich tylko dobre wspomnienia, zaszczepiliśmy się przeciwko wściekliźnie.

 

Powyższe szczepienia (oprócz tego na żółtą febrę) to taki pakiet podstawowy. Jeśli planujecie jakiś bardziej egzotyczny wyjazd, najlepiej zgłoście się do lekarza zajmującego się medycyną podróży (listę znajdziecie np. tutaj) i ustalcie, jakie szczepienia będą najbardziej przydatne w Waszym przypadku. Warto to zrobić odpowiednio wcześniej, bo niektóre szczepienia przyjmuje się w kilku dawkach, między którymi trzeba zachować odstęp, no i ponieważ, niestety, szczepionki nie są tanie. Pojedyncza dawka to nawet około 150 – 250 zł, więc lepiej sobie ten wydatek zaplanować i rozłożyć.

Ubezpieczamy się

Nigdy nie wyjeżdżamy za granicę, nawet na krótki kilkudniowy wypad, bez wykupienia ubezpieczenia podróżnego. Chociaż zdarza się, że robimy to na ostatnią chwilę, podpisując i opłacając polisę prawie w drzwiach  – mamy tak dobrze, dzięki anielskiej cierpliwości Pani Iwony, naszej agentki ubezpieczeniowej. Bardzo polecamy poszukanie takiej osoby w Waszej okolicy – dobry agent ubezpieczeniowy pomyśli za Was o różnych kruczkach i wyłączeniach, które zazwyczaj są zapisane małym druczkiem na ostatniej  stronie OWU, czyli Ogólnych Warunków Ubezpieczenia, których nikomu nie chce się czytać.

Ale, o ile ubezpieczenie na weekendowy city break w Edynburgu możemy sobie podpisać na kolanie, to już wybór ubezpieczenia na naszą roczną podróż, był prawdziwym wyzwaniem. Ubezpieczenie miało działać na całym świecie (z wyłączeniem USA – wiedzieliśmy, że tam nie pojedziemy, a potencjalne koszty leczenia w Stanach są  tak wysokie, że podbijają cenę składki prawie dwukrotnie), musiało obejmować choroby tropikalne, chcieliśmy mieć też gwarancję bezgotówkowego  dostępu do opieki medycznej i jak najłatwiejszy kontakt z ubezpieczycielem. No i bardzo nie chcieliśmy zbankrutować przez to ubezpieczenie ;  )

Co z tego wyszło? Wybraliśmy dużą firmę ubezpieczeniową, teoretycznie spełniającą powyższe warunki i z perspektywy czasu oceniamy ją na dostateczny plus.

Okazja do przetestowania ubezpieczalni pojawiła się już na początku naszej podróży. Byliśmy w Ekwadorze, w małej mieścinie nad oceanem. Kiedy w czasie spaceru poczułam kłucie w prawym boku, pomyślałam najpierw, że to krewetki, które zjadłam na śniadanie i zbyt dużo smażonych bananów. Ale kiedy kolki nie dało się rozchodzić ani wyleżeć, tabletki przeciwbólowe nie działały, a ja już nie mogłam się wyprostować, postanowiliśmy skontaktować się z ubezpieczalnią – miało być prosto, szybko i tanio, bo przez internet. Okazało się jednak, że link, pod którym podobno jest to możliwe nie działa, a pani pod telefonem podanym na stronie odesłała nas do centrum alarmowego. W centrum alarmowym, kiedy już przebiliśmy się przez centralę telefoniczną (wybierz jeden, wybierz siedem, podaj od tyłu datę urodzin swojej babci i zatwierdź krzyżykiem – 10 zł za minutę) kolejna pani poinformowała nas, że właściwie to nie wie, kto w tej sytuacji może nam pomóc, ale oddzwoni. I oddzwoniła, z informacją, że w tej części Ekwadoru nie mają umowy z żadnym szpitalem, więc mamy jechać do jakiegokolwiek punktu opieki medycznej, a oni później będą się z tym punktem kontaktować w sprawie rachunków.

Wezwaliśmy więc taksówkę, która zawiozła nas do małej lokalnej przychodni. W poczekalni siedziało sporo osób, ale na widok mojego stanu (albo niestety, z powodu europejskiego wyglądu) lekarz przyjął nas bez kolejki. Ulga trwała krótko, ponieważ okazało się, że nie jesteśmy w stanie się porozumieć – my nie mówiliśmy po hiszpańsku,  lekarz nie mówił w żadnym innym języku, a nasz offlinowy translator w telefonie odmówił współpracy. Na szczęście – i to była sytuacja prawie jak z filmu – w poczekalni siedział mówiący po angielsku chłopak z Argentyny, który pracował jako kelner w knajpce, gdzie poprzedniego dnia jedliśmy kolację. Nie tylko przyjął na siebie rolę tłumacza, ale też został ze mną, kiedy Wojtek musiał wrócić do hotelu po dokumenty, bo w tym całym zamieszaniu ich zapomnieliśmy. Wsparcie się przydało, bo mówiąc uczciwie, byłam nieźle przestraszona – objawy mogły wskazywać na zapalenie wyrostka, a wizja operacji w obcym kraju (zwłaszcza, kiedy do szpitala daleko ; ) nie jest niczym fajnym.

Zostałam zbadana, położona na łóżku i podłączona do kroplówki pod bacznym okiem lekarza, który co chwila zerkał, czy wszystko jest w porządku. Okazało się, że to raczej infekcja spowodowana odwodnieniem, więc kiedy poczułam się lepiej, mogliśmy wrócić do hostelu z zaleceniem, żeby rano zgłosić się po wyniki.

A kiedy wróciliśmy następnego dnia, Panie Pielęgniarki, korzystając z translatora Google, tłumaczyły dla mnie na polski receptę i zalecenia lekarskie! Nawet dzisiaj, kiedy sobie pomyślę o tym życzliwym geście, mam poczucie, ze to była jedna z najbardziej poruszających chwil w całej naszej podróży.

Cała ta historia kosztowała nas kilkaset złotych na połączenia do Polski (kiedy nasza ubezpieczalnia zastanawiała się, co z nami zrobić, skontaktowaliśmy się też z Panią Doktor, która w Gdyni zajmuje się medycyną tropikalną i odbiera telefony od swoich pacjentów nawet o bardzo dziwnych godzinach) oraz 7 dolarów, które wydaliśmy na lekarstwa. Jak się okazało, służba zdrowia w Ekwadorze ( w Kolumbii również, o czym też mieliśmy okazję się przekonać), jest bezpłatna – także dla cudzoziemców – a przynajmniej było tak, w czasie naszego pobytu. Jeśli wybieracie się do Ekwadoru warto sprawdzić czy przepisy się nie zmieniły.

Co z tego wszystkiego wynika? Trzy rzeczy : ) Przede wszystkim – skorzystajcie z naszego doświadczenia i wybierając ubezpieczalnie naprawdę dokładnie i szczegółowo dopytajcie o to, jak działają w krajach do których się wybieracie. My nie do końca wiedzieliśmy, dokąd zaprowadzi nas podróż i zaufaliśmy wieloletniemu doświadczeniu dużej firmy ubezpieczeniowej. Jak się później przekonaliśmy – nieźle działają na terenie Europy (bez problemu zamówiliśmy w Belgii wizytę lekarską), ale poza Europą bywa różnie. W Tajlandii np. Wojtek musiał skorzystać z pomocy stomatologa i ostatecznie dostaliśmy zwrot większości kosztów za tę wizytę, ale było to poprzedzone kilku tygodniową wymianą pism i przede wszystkim musieliśmy najpierw te pieniądze wyłożyć – a przypominam, że zależało nam na obsłudze bezgotówkowej.

Po drugie – jeśli zdarzy się Wam, że w podróży będziecie musieli skorzystać z lokalnej służby zdrowia, nie panikujcie na zapas. Państwowe szpitale czy przychodnie nawet w egzotycznych i odległych miejscach jak Ekwador czy Kolumbia niekoniecznie będą odstawać poziomem   od polskich, za to życzliwość personelu i chęć do niesienia pomocy przywraca wiarę w ludzkość. Żeby uniknąć trudności komunikacyjnych zainstalujcie sobie w telefonie słownik polsko – łaciński – może się okazać, że nie mówicie z lekarzem w żadnym wspólnym języku, ale każdy medyk będzie wiedział jak jest żołądek czy łokieć po łacinie. A jeśli traficie do szpitala mającego kontrakt z ubezpieczalnią,  możecie liczyć na lekarzy mówiących po angielsku i poziom obsługi porównywalny  z niezłym hotelem – przetestowaliśmy to w Kenii, gdzie Wojtek leczył infekcję ucha.

Po trzecie – pijcie dużo wody. Gdybym o tym pamiętała, nie trafiłabym na ekwadorskie pogotowie i nie miałabym o czym opowiadać ; )

Kompletujemy apteczkę

Tu nie będzie żadnych cudów. Zabieramy ze sobą trochę leków przeciwbólowych, coś na przeziębienie (łatwo złapać, kiedy przemieszczasz się autobusem z klimą ustawioną na 15 stopni, gdy za oknem jest 37), coś  na niestrawność, jakieś plastry, kilka jałowych opatrunków i octenisept do odkażania skaleczeń. Jedyną niestandardową pozycją jest antybiotyk o szerokim spektrum działania, co poleciła nam ta sama Pani Doktor, do której dzwoniliśmy z Ekwadoru. Podpytajcie o takie rzeczy swojego lekarza, np. przy okazji szczepień.

W czasie podróży

 

W samolocie

Lot na inny kontynent w klasie ekonomicznej oznacza zazwyczaj kilka lub kilkanaście godzin w niezbyt wygodnym fotelu i zdecydowanie za mało miejsca na nogi. Jeśli trafi nam się miejsce w środku rzędu, to zazwyczaj głupio jest co godzinkę wstawać i przerywać współpasażerom sen albo oglądanie filmu, żeby rozprostować kości. W związku z tym większość tego czasu spędzamy siedząc. Niestety, oprócz odcisków na tyłku może to także skutkować zakrzepicą żył głębokich, a to już poważna sprawa. Czasami śmiertelnie (więcej na ten temat przeczytacie np. TU). Dlatego, jeśli mamy przed sobą długi lot, staramy się tuż przed nim zrobić sobie zastrzyk z heparyny. Receptę na te zastrzyki wypisze Wam każdy lekarz, a zrobicie je sobie sami już na lotnisku. Mają one formę wygodnych ampułko-strzykawek, których zawartość należy sobie zaaplikować w brzuch. Możecie to zrobić w lotniskowym punkcie ambulatoryjnym albo po prostu w toalecie (w gratisie dreszczyk emocji, bo zawsze wtedy czujemy się trochę jak dzieci z Dworca ZOO).

Długi lot (albo podróż autobusem)  bez opuchniętych kostek pomagają też przetrwać najmniej seksowne na świecie skarpety kompresyjne i mini ćwiczenia, które można wykonywać nawet na siedząco – robienie stopami małych kółek, unoszenie palców i pięt itd. No i oczywiście – dużo wody. Przynajmniej w proporcji 3 szklanki wody na każdego drinka ; )

Na miejscu

 

Jedzenie

Świetnie pamiętamy podróż do Wenezueli  sprzed kilku lat, bo był to jeden z naszych pierwszych dalszych wyjazdów. Pojechaliśmy z biurem podróży i mieszkaliśmy w sympatycznym hotelu ze znakomitą kuchnią (ich boskie churros to do dzisiaj jeden z najdoskonalszych deserów, jakie kiedykolwiek jedliśmy). Podczas którejś z wycieczek zatrzymaliśmy się przy ulicy, gdzie na przykrytym ceratą stole stała butla gazowa, na butli zaś gar z wrzącym olejem, z którego okrągła w biodrach señora wyławiała złociste, chrupiące pierogi.

„To empanadas!” olśniło nas natychmiast – setki godzin spędzone na oglądaniu programów kulinarnych na coś się jednak przydały. Przez chwilę zmagaliśmy się ze sobą – z jednej strony te pierogi tak kusząco pachniały, no i mieliśmy być może jedyną w życiu szansę, żeby poczuć się jak Robert Makłowicz, ale z drugiej strony, oczyma bojaźliwej wyobraźni widzieliśmy już, jak w ramach kary za łakomstwo i nieprzestrzeganie zaleceń sanepidu, wijemy się w boleściach  i do końca pobytu zwiedzamy tylko pobliską latrynę.

Na szczęście wyszło na to, że jesteśmy bardziej łakomi niż rozsądni. Na szczęście, bo empanady były przepyszne – kruche, niezbyt tłuste i wypchane delikatnym, słonawym białym serem – tym samym, który spoczywał w różowej plastikowej misce, tuż obok butli gazowej i  woreczka na drobniaki. Nasza señora zdobnymi w pierścionki palcami nadziewała nim zręcznie kolejne pierogi, a my domówiliśmy jeszcze jedną porcję i sami nie mogliśmy się nadziwić własnej odwadze. Co nie zmienia faktu, że do końca dnia bacznie obserwowaliśmy, czy gdzieś w czeluści żołądka nie zbiera się fala nieuchronnej kary za naszą zuchwałość ; ) Ale się nie zebrała.

Od tamtego czasu wiele się zmieniło. Podróżujemy  więcej, ale coraz rzadziej jadamy w hotelowych restauracjach – najczęściej wybieramy lokalne knajpki albo uliczne stragany. Stragany zresztą to czasem zbyt duże słowo, bo bywa, że jest to poczerniały wok podgrzewany przez prowizoryczne palenisko ustawione na dwóch taboretach, albo grill wyklepany domowym sposobem z beczki po oleju napędowym. Są  takie miejsca na świecie, np. kraje Azji Południowo-Wschodniej, w których uliczne jedzenie jest ogromną częścią kultury – być w Tajlandii i nie zjeść curry z ulicznego wózka, to jak być w Paryżu i nie zobaczyć wieży Eiffla.

Lubimy street food. Jedzenie na ulicy albo w lokalnych knajpkach jest najczęściej pyszne i oryginalne, a przez oryginalne rozumiemy to, że jest przygotowywane i przyprawiane dokładnie tak, jak naprawdę jada się w tych krajach, a  nie modyfikowane, żeby dopasować je do gustów turystów z Europy czy USA. Jest też najczęściej tanie – w Singapurze na przykład, są uliczne knajpki odznaczone gwiazdką Michelina i możecie w nich zjeść za równowartość 6-10 dolarów.

Jemy lokalne i uliczne jedzenie i nigdy nie mieliśmy z tego powodu żadnych dolegliwości – chyba, że popełniliśmy grzech nieumiarkowania w jedzeniu i piciu, ale dokładnie takie same objawy mamy, kiedy w czasie świąt przesadzimy z serniczkiem.

Czy są jakieś zasady, którymi kierujemy się wybierając miejsce,  w którym zjemy? Jest ich tylko kilka, a pierwszą już znacie:

  • Jemy tam, gdzie miejscowi. A najlepiej tam, gdzie jest największa kolejka. Jeśli miejscowi wybierają jakiś lokal, to prawdopodobnie jedzenie jest świeże i zdrowe. Ryzykujemy tylko tym, że nie będzie nam smakowało, ale hej, przecież i tak warto sprawdzić, co jest uważane za takie dobre, że aż opłaca się stać w kolejce.

 

  • Po przyjeździe orientujemy się jak można korzystać z wody – najczęściej po prostu pytamy w hostelu. W niektórych miejscach na świecie (np. w Amazonii) nawet przegotowana woda z kranu nie nadaje się do picia czy mycia zębów i obsługa sama zaleci Wam wodę butelkowaną, najczęściej wówczas dostępną bezpłatnie w hotelu. To samo dotyczy lodu dodawanego do napojów – z naszych doświadczeń wynika, że jest najczęściej przygotowywany z wody zdatnej do picia – piliśmy mrożoną kawę, soki czy drinki z lodem od Peru po Indie i nigdy nam nie zaszkodziły, ale zawsze najpierw dopytujemy w zaufanym miejscu czy to bezpieczne. Obsługa hostelu nie ma powodu, żeby polecić Ci miejsce, w którym narażasz się na zatrucie.

 

  • Unikamy knajp dla turystów. Wiele z nich nastawia się  na jednorazowego klienta, który dziś je tu, jutro gdzie indziej, a za dwa dni wraca do domu, więc nie trzeba się dla niego starać i dbać o jakość. Do dań podaje się surówki (nikt w Azji tak nie je, ale turyści  sobie życzą, więc dostają), a te surówki to najczęściej kilka plasterków bladego pomidora i niedokładnie opłukane niewiadomego pochodzenia wodą, liście sałaty. I taka właśnie sałata może Was załatwić skuteczniej niż cała miska grillowanych flaków po wietnamsku.    Jeśli w dłuższej podróży mamy ochotę na coś europejskiego, np. jajecznicę na śniadanie, wybieramy restaurację hostelową. Może nie będzie to najlepsze  na    świecie (chociaż hostelowe posiłki z Birmy wspominamy bardzo czule), ale nie powinno  zaszkodzić – żaden hostel nie chce mieć chorego gościa.

 

  • Jemy tam, gdzie ładnie wygląda i ładnie pachnie. Po prostu. W wielu krajach zasady sanitarne nie są egzekwowane przez państwo i trzeba polegać na własnym zdrowym rozsądku. Jeśli widzimy, że jest wystarczająco czysto, jedzenie jest zabezpieczone przed muchami (dwie muchy na metr kwadratowy się nie liczą 😉) , nie obsycha i nie fermentuje na słońcu, a w dodatku to, co mają na talerzach miejscowi goście apetycznie wygląda i smakowicie pachnie, zamawiamy. Najlepiej to samo, co tamten pan.

 

  • Jeśli wybór naprawdę jest bardzo mały, zamawiamy smażone. Czasami niestety  nic dookoła nie wygląda dobrze. Knajpki są obskurne i puste, a w menu same podejrzane pozycje. W takiej sytuacji zamawiamy coś smażonego – krewetki w tempurze, indyjskie pakory, czyli warzywa w cieście – cokolwiek, co przed trafieniem na nasze talerze, odsiedziało swoje we wrzącym oleju. Jeśli były tam jakieś zarazki – gorący tłuszcz je ukatrupi.

 

  • Dajemy sobie czas na przyzwyczajenie do nowych smaków, składników i flory bakteryjnej. Nasze żołądki są raczej odporne, ale zazwyczaj pierwszego wieczora nie serwujemy im najostrzejszego chili w mieście i nie popijamy kilograma marakui niepasteryzowanym miejscowym jogurtem. Rozkręcamy się po kilku dniach i do tej pory dobrze na tym wychodziliśmy.

 

  • Alkohol pijemy w z powodów kulinarno-towarzyskich, a nie zdrowotnych. Uważamy, że alkohol ma wiele zalet, ale nie jest  lekarstwem  ; ) Popularny turystyczny mit mówi, że zaczynanie dnia od kieliszka polskiej wódki z pieprzem, chroni przez zemstą faraona, klątwą Montezumy czy galopem gringo. Rzeczywiście, alkohol spowalnia perystaltykę jelit, więc chwilowo może zadziałać jak lek przeciwbiegunkowy, ale tym samym zatrzymuje w organizmie to, co doprowadziło do zatrucia. Poza tym podrażnia żołądek i sprzyja odwodnieniu – a więc zdecydowanie nie pomaga. Spotkaliśmy się natomiast z poglądem, że odrobina mocnego alkoholu w trakcie lub po posiłku rzeczywiście może zapobiec rozwojowi infekcji – nie mamy pojęcia, czy to prawda, ale podoba nam się pomysł, że zamawiając kieliszek tequili po kilku tacos czy burritos, kierowaliśmy się wrodzoną mądrością, a nie upodobaniem do łajdackiego trybu życia*.

 

Po powrocie z podróży

 

To nie jest stały punkt programu, ale warto mieć gdzieś z tyłu głowy – jeśli po powrocie do domu złapie Was gorączka, kłopoty żołądkowe lub tajemnicza wysypka, powiedzcie lekarzowi, że spędziliście jakiś czas za granicą. Po dłuższym pobycie w tropikach, dobrze jest też kontrolnie zrobić pakiet podstawowych badań – my dzięki takiej diagnostyce dowiedzieliśmy się, że za Wojtkowe infekcje w czasie rocznej podróży odpowiadała bakteria, która zaatakowała go prawdopodobnie w czasie krótkiej hospitalizacji jeszcze przed wyjazdem. Wystarczyło kilka dni z dobrze dobranym antybiotykiem i pogoniliśmy zarazę ; )

Jak widzicie, nie ma w naszych przygotowaniach niczego nadzwyczajnego – odrobina planowania, trochę zdrowego rozsądku i szczypta wyobraźni, a wszystko powinno się udać.

Mamy nadzieję, że nasza lista przyda się Wam przed  następną podróżą, a jeśli macie jakieś własne sprawdzone patenty na zdrowe podróżowanie, podzielcie się w komentarzach.

No i dokądkolwiek się wybieracie – wspaniałych wakacji! Bawcie się dobrze i wracajcie bezpiecznie!

Iza

*Łajdackie życie, jak wyjaśniają „Pamiętniki Tatusia Muminka”, polega między innymi na deptaniu cudzych ogródków warzywnych i piciu piwa. Nigdy nie podeptaliśmy żadnego ogródka, ale piwa trochę wypiliśmy, więc możliwe, że się kwalifikujemy.

Tym artykułem włączamy się do akcji Medycyna Na Krańcach Świata, do której zaprosili nas jej organizatorzy. Dziękujemy!

Podobał Ci się ten tekst?  Bardzo nam miło, robimy to dla Ciebie : ) Jeśli uważasz, że jest przydatny, udostępnij go dalej! Jeśli masz pytanie lub chcesz nam coś opowiedzieć, zostaw komentarz : ) Zapraszamy również na naszego facebooka i instagrama – tam zobaczysz co u nas słychać teraz.

No Comments

Post A Comment