06 sty Mui Ne – słońce, homary na śniadanie i początek pewnej przyjaźni
To będzie historia o miejscu, które nas zachwyciło oraz o tym, że los czasami daje nam coś zupełnie innego, niż chcieliśmy i to właśnie okazuje się najlepsze.
Przed przyjazdem do Mui Ne słyszeliśmy, że jest to kurort, w dodatku rosyjski (czyli największy senny koszmar backpakera ; ) Ponieważ nie mieliśmy w planach ani kurortowych rozrywek ani soljanki, postanowiliśmy chytrze zatrzymać się kawałek za centrum Mui Ne i poszukać bardziej lokalnych klimatów. Wyobraźcie sobie więc nasze miny, kiedy po 17 godzinach jazdy wysiedliśmy z autobusu i okazało się, że „kawałek za centrum Mui Ne” to właśnie sam środek rosyjskiego kurortu, z knajpkami grażdanką zachwalającymi pielmieni i uchę!
Byliśmy jednak na tyle wymięci po podróży, że stwierdziliśmy, że najpierw znajdziemy jakąś miejscówkę, a potem się zobaczy. No i się zobaczyło – że po pierwsze Mui Ne jest niemal całkowicie wyludnione – turystów nie było prawie wcale, co nie zmieniało faktu, że ceny w hotelach grubo przekraczały to, ile planowaliśmy zapłacić. Ale nie poddajemy się łatwo i po jakiejś godzinie szukania, zrobiliśmy coś, od czego trzeba było zacząć – zapytaliśmy chłopaków z agencji turystycznej, obok przystanku autobusowego, czy nie znają jakiegoś fajnego miejsca w przyjemnej cenie. – A pewnie, że znamy – usłyszeliśmy. I tym sposobem zatrzymaliśmy się tu:
Skoro okazało się, że z chłopakami tak przyjemnie robi się interesy, to zapytaliśmy się, czy są w stanie przebukować nam bilet na następny odcinek podróży, żebyśmy mogli pojechać w nocy i nie tracić dnia. Trochę drapali się w głowę, że nie bardzo, bo w nocy jeżdżą autobusy innej firmy, ale w końcu wykonali dwa telefony i hurra! Mieliśmy swoje nocne bilety. Na koniec kupiliśmy jeszcze od nich poranny objazd po miejscowych atrakcjach i ruszyliśmy się w końcu odświeżyć.
Do zachodu słońca włóczyliśmy się po pustawym Mui Ne, a kolację zjedliśmy w takich okolicznościach, że sami sobie zazdrościmy, jak patrzymy na to zdjęcie:
Następnego dnia, około 4 rano, zapakowaliśmy się do BAWa (terenówki chińskiej produkcji) i pojechaliśmy podziwiać wschód słońca na słynnych White Dunes:
Krajobraz jest dosyć księżycowy, ale trudno powiedzieć, jak długo taki będzie, bo wydmy są bez ograniczeń rozjeżdżane quadami. Naszym zdaniem – ładne, ale wydmy w Łebie biją je na głowę!
Następnym punktem programu były Red Dunes, gdzie główną atrakcją jest możliwość zjeżdżania po piachu na kawałku plastikowej maty. Nie próbowaliśmy, ale zjeżdżający wyglądali na zadowolonych : )
Słońce grzało już całkiem mocno, kiedy dotarliśmy do Fairy Stream – miejsce jest naprawdę ładne, a dodatkową frajdą było brodzenie w chłodnej wodzie.
Ostatnim przystankiem była rybacka wioska, która natychmiast wskoczyła do czołówki najbardziej spektakularnych i klimatycznych miejsc, w jakich byliśmy i w której od razu chcieliśmy zostać na dłużej. Pomachaliśmy jeepowi, który odjeżdżał w kierunku naszego bunglowu i ruszyliśmy na plażę, całą pokrytą muszlami, bo po porannym połowie odbywa się tam wielkie czyszczenie, płukanie, ważenie i sprzedawanie.
Nagle zrobiła się 10 rano, czyli pora na królewskie śniadanie : ) W takim miejscu nie moglibyśmy wybrać nic innego, więc po krótkiej chwili na ustawiony naprędce plastikowy stolik trafiły dwa przepiękne homary. I dwa zimne jak marzenie Tigery, bo mamy wakacje i kto nam zabroni ; )
Mówiąc szczerze nie wyobrażamy sobie, żeby gdziekolwiek indziej homary mogłyby smakować lepiej – morze pachniało solą, wystarczyło zrzucić japonki, żeby poczuć pod stopami ciepły piasek, a przed sobą mieliśmy ten pięciogwiazdkowy widok:
Moglibyśmy godzinami włóczyć się po tej plaży, gapić na drewniane kutry i bambusowe łodzie:
Które bywają frywolnie różowe:
Albo symbolicznie zgodne z linią partii:
Podglądać rybaków przy pracy – solo i w podgrupach:
Najwyraźniej nie tylko my uważamy te widoki za uzależniające – widokowy murek przy zejściu na plażę był zawsze pełny:
No i właśnie siedzieliśmy w knajpce (będzie o niej więcej w kolejnym poście) tuż obok tego murku, pijąc kawę i leniwie czekając, aż nasze przegrzebki osiągną idealny stan, kiedy tuż przed naszym nosem zaparkował skuter z wietnamskim kierowcą i wyglądającym na studenta blondynem bez koszulki. Blondyn uśmiechnął się zaraźliwie i z wyraźnym rosyjskim akcentem zapytał, czy to, co mamy na talerzach jest dobre i czy nie mamy nic przeciwko, żeby się do nas dosiadł. Nie mieliśmy : ) I tak zaczęła się znajomość, która, jak sądziliśmy, zakończy się jeszcze tego samego dnia (wieczorem wyjeżdżaliśmy z Mui Ne), a trwa do dzisiaj – przed chwilą składaliśmy Paszy życzenia z okazji prawosławnego Bożego Narodzenia.
I w ten sposób uciekając przed rosyjskim kurortem, spędziliśmy kilka wspaniałych dni w samym jego centrum i zaprzyjaźniliśmy się z przypadkowo spotkanym chłopakiem z Rosji (jak się potem okazało, to nie było nasze ostatnie spotkanie w Wietnamie). Fajnie jest czasami dostać zupełnie coś innego niż się planowało!
Praktycznie:
♥ Spaliśmy w Bao Quyen Bungalow (229/2 Nguyen Dinh Chieu str, Ham Tien ward PhanThiet- Binh Thuan, tel. +84 986850288 – 0942104115, e-mail: baoquyenbungalow@gmail.com). Doba w nowym i bardzo czystym bungalowie z łazienką, klimą, wi-fi i basenem, kosztowała nas 15$. Bungalowy są dosłownie kilka minut spacerkiem od morza, barów i restauracji, a jednocześnie trochę na uboczu. Najfajniejsze jest to, że czuliśmy się tam jak w domu – kiedy wracaliśmy wybiegał nam na spotkanie merdający ogonem pies, a pod nosem mieliśmy takie sielskie obrazki:
♥ poranna wycieczka na wydmy, do Fairy Stream i rybackiej wioski kosztuje ok. 7$ od osoby. Naszym zdaniem, to całkiem niezły sposób, żeby zorientować się w okolicy i odległościach (wydmy np. są całkiem spory kawałek od Mui Ne)
♥ Fairy Stream są za to całkiem blisko – można je bez problemu zwiedzać na własną rękę i jest to bezpłatne, chociaż może się zdarzyć, że ktoś będzie usiłował wyciągnąć od Was kasę na opłatę ekologiczną, wstępową czy jakąkolwiek ; ) Jeśli chcecie, możecie zapłacić za popilnowanie rowerów czy skuterów, żadnych innych opłat nie ma.
♥ bardzo fajnym miejscem jest Pogo Bar (parę minut od bungalowów) z hamakami pod palmami, łóżkami z widokiem na morze, niezłymi drinkami i jedzeniem. Podobno robią też dobre imprezy, ale my przeważnie byliśmy tam sami.
♥ dla porządku dodamy też, że Mui Ne jest światową mekką kitesurferów. Na tamtejszych plażach trudno poleżeć z książką, bo ciągle wieje i siecze ostrym piaskiem, ale jeśli ktoś chce polatać z kitem, nie mógłby trafić lepiej. Co kawałek są szkółki kitesurfingu, a instruktorzy mówią we wszystkich możliwych językach, po polsku oczywiście też : ) Jeśli Was to interesuje, zajrzyjcie do tego wpisu na blogu Pojechanej.
Podobał Ci się ten tekst? Nie bądź taki, dawaj lajka i podziel się ze znajomymi ; ) Masz pytanie, uwagę, albo komplement (na to liczymy najbardziej ; )? Nie duś tego w sobie, czekamy w komentarzach!
Pojechana
Posted at 04:30h, 21 styczniaWidzę, że Wy chociaż trochę pozwiedzaliście 🙂 Nas tak wciągnęły kajty, że jedyne co zwiedzaliśmy to Pogo bar 😉
Państwo na walizkach
Posted at 19:19h, 14 lutegoTrochę to pewnie wynika z faktu, że trudno nam usiedzieć na tyłku ; ), ale też z tego, że póki co, nasze podróże są ograniczone czasowo, a ciekawość z kolei nie zna żadnych limitów ; ) Tym niemniej szczerze zazdrościmy stanu, o którym, jak pisałaś ostatnio, można zatrzymać się gdzieś na dwa tygodnie, bo tak się właśnie chce, a poza tym jest piękny widok z tarasu : )