30 mar W poszukiwaniu idealnego pho
Jednym z naszych głównych celów w podróży do Wietnamu było zjedzenie w końcu prawdziwego pho – zupy, w której zakochaliśmy się kilka lat temu. Najpierw próbowaliśmy przygotowywać ją w domu (jak już wiemy – z całkiem dobrym rezultatem) i testowaliśmy ją w każdej wietnamskiej restauracji, w której byliśmy, ale ciągle zżerała nas ciekawość, jak to wszystko ma się do wietnamskiego oryginału. No to pojechaliśmy ; ) I jak już polecieliśmy, postanowiliśmy się nie oszczędzać – jedliśmy pho wprost z wielkich garów ustawionych na chodniku, w klimatyzowanych restauracjach, w miejscówkach uznawanych za kultowe przez samego Antka Bourdaina i na bazarach. Wniosek z powyższych badań terenowych jest taki: nie ma złego pho. Ale niektóre są lepsze niż inne : ) Najlepsze czekało na nas na samym końcu naszej podróży i z ręką na sercu możemy powiedzieć, że była to jedna z najdoskonalszych rzeczy, jakie jedliśmy w życiu – taka z kategorii „menu na ostatni posiłek w życiu”.
Wietnamska kuchnia to jednak dużo więcej niż tylko pho. Poniżej krótki przegląd tego, co nas zachwyciło najbardziej, a na samym końcu nasza najszczersza rekomendacja, czyli miejscówka z niebiańskim pho.
Kawa. Zupełnie inna niż to, co pod tą nazwą otrzymacie w każdym innym miejscu na świecie. Grubo zmielone ziarna przypominają mokry piasek i pachną czekoladą. Gęsty, smolisty napar, przygotowuje się w metalowych zaparzaczach (czasem na zapas, i wtedy przechowywany jest w plastikowych buteleczkach). Kawa podawana jest najczęściej w szklance pełnej lodu, z gęstym, kremowym, tłustym i słodkim skondensowanym mlekiem. Ambrozja! Jak nic innego dodaje energii w środku upalnego dnia, kiedy nie ma się ochoty na jedzenie. Koszt – 0d 60 gr. do 3 zł.
Sok z trzciny cukrowej. Trzcinowe łodygi przepuszczane przez ceramiczną, albo metalową prasę razem z kawałkami limonki, czasem także plasterkami imbiru lub ananasa, puszczają naturalnie słodki sok, podawany z dużą ilością lodu. Odjazd! Koszt – ok. 50 gr.
Lokalny rynek w Hoi An. Dookoła wysoko sklepionej hali znajdują się dziesiątki straganów z warzywami, owocami, przyprawami, makaronem, ryżem, herbatą i rozmaitymi kuchennymi akcesoriami. W środku – kulinarne eldorado. Stoiska wyładowane półmiskami z gotowymi daniami, palniki na których skwierczą chrupiące kawałeczki boczku i skórki wieprzowej albo dostojnie mruga gar pełen zupy. Pełną parą pracują blendery i wyciskarki, przerabiając nieprzebrane bogactwo wietnamskich owoców na koktajle, soki i smoothies. Jeśli do posiłku masz ochotę wypić szklankę soku czy piwa, a wybrane przez ciebie stoisko ich nie serwuje – nie ma sprawy. Dostaniesz swój napój przyniesiony z uśmiechem z lokalu obok. Pełna współpraca ku zadowoleniu wszystkich stron.
W Hoi An spróbowaliśmy sałatki z zielonej papai, w wersji zupełnie innej od tej, którą znamy z Tajlandii. Na chrupiących paskach zielonej papai, wymieszanych z sałatą, ziołami i kiełkami, ułożono gorące kawałki wieprzowiny w ostro-słodko-kwaśnym sosie, a całość hojnie posypano orzeszkami ziemnymi.
Przetestowaliśmy też dwie miejscowe specjalności:
Cau Lau – czyli makaron, który jest wyrabiany wyłącznie w Hoi An, a sekret jego smaku podobno tkwi w wodzie z lokalnego źródła. Razem z plastrami pieczonej wieprzowiny, chrupiącymi krakersami i skwarkami, mnóstwem świeżych ziół i chlustem bulionu, tworzy danie, z którego miejscowi są słusznie dumni.
…oraz Mi Quang – śliski makaron podawany z bulionem, intensywnie doprawionym sosem rybnym, czarnym pieprzem, czosnkiem i szalotką. W roli dodatków występują (chociaż nie zawsze wszystkie naraz) – przepiórcze jajko, wietnamska parzona kiełbasa wieprzowa, krewetki, chrupki ryżowe, orzeszki ziemne i gałązki świeżych ziół: kolendry, bazylii i mięty.
Ceny za te cuda są bardziej niż przystępne – 20000 dongów to jakieś 3, 50 zł.
Ale największym hitem pobytu w Hoi An był shake z custard fruit, nazywanego po polsku jabłkiem budyniowym. Zmiksowany z lodem, mlekiem i odrobiną cukru na gładki, aksamitny krem, smakował w sposób, który nie kojarzył nam się z żadnym zjedzonym wcześniej owocem. Teraz myślę sobie, że może trochę przypominał tureckie lody, do których dodaje się mączkę z orchidei i żywicę ze specjalnej odmiany pistacji. Koniecznie spróbujcie, gdy tylko będziecie mieli okazję! A, jeśli przyjdzie Wam ochota na świeże custard fruit, wybierajcie te, które są miękkie w dotyku. Twarde są niedojrzałe i bez smaku ; )
Owoce morza i ryby. Wietnamczycy jedzą chyba wszystko, co da się wyciągnąć z wody, więc ryby, skorupiaki i muszle można zjeść właściwie wszędzie. W Ha Long jedliśmy znakomite drobne małże, w przepysznym, delikatnym, pachnącym trawą cytrynową bulionie. W Hanoi wybraliśmy się do Cha Ca La Vong na ich słynną rybę z kurkumą, pastą krewetkową, kolendrą, bazylią, orzeszkami, czosnkiem i dużą ilością kopru. Danie określane jest jako jedno ze stu, jakich trzeba spróbować przed śmiercią. Naszym zdaniem – nie ma się co spieszyć ; ) Mimo użycia tylu egzotycznych składników, ostateczny efekt to po prostu smażona ryba z koperkiem. Dla polskiego podniebienia nic niezwykłego. Za to cena, jak na wietnamskie warunki, spora – porcja dla 2 osób to ok. 50 zł.
Przechodząc do sedna – najlepsze, najświeższe i w dodatku najtańsze ryby i owoce morza jedliśmy w Mui Ne. Można wybrać jedną z wielu restauracji wzdłuż głównej drogi, zdecydować na co ma się największą ochotę (najtrudniejsze!) i po chwili jeść kolację z widokiem na morze:
Ale najlepszym co możecie zrobić, jest spacer wczesnym rankiem do rybackiej wioski, wybranie sobie czegoś wprost z bambusowej łodzi w kształcie mydelniczki i powierzenie tego sprawnym rączkom miejscowych. Tam zjedliśmy wspaniałego homara, opieczonego na węglowym grillu, doprawionego jedynie pastą chili i podanego z mieszanką soli i pieprzu oraz ćwiartkami malutkich limonek o pomarańczowym miąższu.
Resztę dnia możecie spokojnie spędzić w knajpce prowadzonej przez przemiłą Op – popijając kawę, wodę kokosową i podjadając a to krewetkę, a to przegrzebka, a to – a co! kilogram muszelek. Przed Wami rozpościerał się będzie widok bajecznie kolorowych kutrów na Morzu Południowochińskim, Op z ciekawością wypyta was o Wasze życie w Polsce, upał zelżeje i zamieni się w ciepły wieczór, a Wy zorientujecie się, że za wami wspaniały dzień!
Knajpka Op znajduje się przy schodach prowadzących na plażę, na której pracują rybacy i nazywa się tak:
A przy okazji, jeśli mowa o owocach morza – największym rozczarowaniem był słynny night market na Phu Quoc. Miejscówka jest typowo turystyczna, lokalsi raczej tam nie jadają – pewnie także ze względu na ceny, najwyższe chyba na wyspie. Owszem, można tam znaleźć niemal wszystko – lekko przybladłe tęczowe papugoryby, stosy muszli w dziesiątkach odmian, jeżowce, skorupiaki i pozbawione skóry żaby w marynacie, wyglądające jak mali udręczeni gladiatorzy. Dla tych, którym jeszcze mało, w ciasnych i zaglonionych akwariach czekają upchnięte po kilka małe rekiny, a na amatorów mocnych wrażeń – węże, z których na życzenie wyrwie się serce, żeby podać je, jeszcze bijące, z kieliszkiem wódki zmieszanej z wężową krwią. Żeby było jasne – my też zjadamy zwierzęta i mamy świadomość, że raczej nie popełniają one dobrowolnego samobójstwa, żeby trafić na nasz talerz. Ale w tym miejscu zobaczyliśmy na własne oczy jaki niszczący efekt ma masowa i globalna turystyka. Ta cała orgia martwych i czekających na śmierć stworzeń została przygotowana dla turystów. To my lubimy, żeby było tak „na bogato” – miejscowi traktują zwierzęta, które zjadają, co prawda, bez większych sentymentów, ale z pragmatyzmem i na miarę swoich potrzeb. Nasz pobyt na Phu Quoc zbiegł się z kryzysem w Rosji – turystów było znacznie mniej, a Ci którzy byli, więcej chyba oglądali niż kupowali, więc te nieszczęsne ryby spędzały na ladach spokojnie po kilka dni. Efekty tej eksploatacyjnej polityki są widoczne gołym okiem pod wodą – nurkowałam w dwóch miejscach wokół Phu Qoc i nie widziałam tam niemal żadnych zwierząt – ot, trochę małych rybek, których pewnie nie opłaca się łowić.
Na szczęście wystarczy zrobić kilka kroków dalej, żeby na Phu Qoc trafić na pyszne, świeże i prawdziwe jedzenie. Na przykład smażony na chrupko makaron z zieleniną i idealnie jędrnymi kawałeczkami kalmarów i ośmiorniczek, krewetkami i małżami, podlany gęstym, pełnym umami sosem, który od rana uczciwie bulgotał w wielkim garze (sprawdziliśmy naocznie ; ) Idealny do butelki schłodzonego niemal na lód Sajgonu : ) Albo wietnamska odpowiedź na sushi – surowe fileciki z jakichś sardynkopodobnych rybek podawane z ćwiartkami limonek, wielkim talerzem ziół i strużynkami świeżego kokosa. Do tego oczywiście sos rybny, pasta chili i papier ryżowy do zawijania.
I tym sposobem dotarliśmy w końcu do pho. Na północy Wietnamu podawanego w wersji bardziej surowej – ryżowy makaron zalewany jest esencjonalnym, ale niezbyt korzennym bulionem, w roli dodatków występują najczęściej kolendra, dymka, marynowany czosnek, pasta chili, oczywiście mięso, czasami też jajko. Takie właśnie pho zjedliśmy w słynnym hanojskim Pho Bat Dan – lokalu, o którym my dowiedzieliśmy się od Anthonego Bourdaina, ale po prawdzie, to sądząc po kilkumetrowej kolejce ustawiającej się przed wejściem, nie potrzebującym żadnej reklamy. Zdecydowanie trzeba przekonać się samemu, ale powiemy Wam po cichu, że nam tyłków nie urwało.
Na południu Wietnamu pho jest zdecydowanie bardziej aromatyczne – do wywaru dodaje się więcej przypraw, między innymi laski cynamonu i gwiazdki anyżu. Nasze idealne pho odnaleźliśmy właśnie na samym południu Wietnamu – w Duong Dong na Phu Quoc. Bulion o głębokim pełnym smaku, perfekcyjnie łączącym ostrość, umami i słodycz, do tego sprężysty makaron i różowe płatki rozpływającej się w ustach wołowiny. Oprócz tego sparzone kiełki fasoli, półmisek świeżych ziół, cząstki limonki, czosnek w occie ryżowym, sos chili i papryczki w plasterkach. Absolutnie uzależniający od pierwszej łyżki – jadaliśmy tam codziennie, a jak się okazało, nie mamy ani jednego zdjęcia całego dania. Wygląda na to, że kiedy na stół wjeżdżały parujące miski wpadaliśmy w rodzaj amoku i o aparacie przypominaliśmy sobie dopiero, gdy na stole zostawało tylko smutne pobojowisko. Dokładnie takie jak widzicie poniżej.
Szef kuchni przy warsztacie. Nasze zachwyty przyjmował z absolutnym spokojem i niewzruszoną pewnością kogoś, kto doskonale wie, co robi i robi to dobrze. Komplementy są miłe, ale oczywiste : )
Jeśli kiedykolwiek będziecie na Phu Qoc, po prostu musicie zjeść to pho. A mówiąc między nami, warto tam pojechać nawet tylko dla niego. Adres poniżej.
Ngã tư Trần Hưng Đạo – Đường 30/4,
Podobał Ci się ten tekst, znalazłeś w nim przydatne informacje? Daj nam lajka i podziel się ze znajomymi – będzie nam bardzo miło! Chcesz o coś zapytać, pogadać, albo napisać, że pięknie wyglądamy na zdjęciach 😜? Czekamy w komentarzach!
Ola Łochowicz
Posted at 17:22h, 08 styczniaCześć, jedziemy za tydzień na Phu Quoc. Napiszcie proszę, gdzie (czy to targ, czy miasteczko?) jest to miejsce z „prawdziwymi i świeżymi owocami morza”, które bardziej polecacie niż nocny market.
pozdrowienia,
Ola
Państwo na walizkach
Posted at 23:31h, 17 styczniaCześć, pewnie już jesteście na Phu Quoc, jak tam pogoda? Na różne dobre rzeczy chodziliśmy wieczorami do małej knajpki przy ul. Via Dinh Van Hoa 87 w miasteczku Duong Dong – taki adres jest na zdjęciu we wpisie. W tym samym miasteczku jest też bardzo fajny targ, w którym możecie kupić sobie owoce morza, węgiel, grilla i pojechać z tym wszystkim na plażę : )