_DSC6386_20121206_093906

11 lut Bangkok – nasza brama do Azji

Pamiętacie jak mówiliśmy, że uwielbiamy azjatyckie metropolie? Ta miłość zaczęła się w Bangkoku. Z  nosami przyklejonymi do szyby taksówki jechaliśmy przez nocne miasto rozświetlone świątecznymi dekoracjami i iluminacjami z okazji urodzin króla. Z każdej strony mijała nas rzeka  skuterów – niektóre prowadzone przez nażelowanych chłopaków wiozących przytulone do ich pleców długowłose dziewczyny w szpilkach, na innych całe rodziny – mama, tata i wciśnięty między nich roześmiany dzieciak. Pomiędzy samochodami i skuterami turkotały obwieszone amuletami tuk-tuki (pierwsze, jakie widzieliśmy na własne oczy, a nie w programach podróżniczych!), a wiozących nas kierowca podśmiewał się pod nosem, podpatrując w lusterku, jak ledwo mogliśmy usiedzieć na tyłku z radości i niedowierzania, że naprawdę! Jesteśmy w Bangkoku!

A potem wysiedliśmy przy Khao San Road i przedzierając się przez międzynarodowy tłum próbowaliśmy znaleźć nasz hotel i jednocześnie dzwoniliśmy do mojego (Izy) Taty – najwierniejszego kibica naszych wypraw, żeby dać znać, że bezpiecznie dotarliśmy na miejsce, raportując jak podekscytowane przedszkolaki:

-Tato, a tu na rogu sprzedają suszone meduzy! A tam można kupić smażone karaluchy! I tu są ludzie chyba z całego świata, to wszystko wygląda jak wielka impreza!

Do dzisiaj pamiętamy ten moment, kiedy już zrzuciliśmy plecaki w hotelu, zmieniliśmy buty na japonki, usłyszeliśmy pierwsze uśmiechnięte „sawadee” i przysiedliśmy na krawężniku z butelką Changa i miską pierwszego prawdziwego  pad thaia i wciągając ciepłe, pełne nowych zapachów powietrze, poczuliśmy, że właśnie tu, tysiące kilometrów od domu, czujemy się u siebie i wszystko się może wydarzyć, bo przecież czeka na nas cały świat!

I chociaż od tamtego czasu sporo się u nas zmieniło, to poczucie nas nie opuszcza, a Bangkok uważamy za jedno z najbardziej niezwykłych miejsc na świecie – chociaż dzisiaj niekoniecznie zatrzymalibyśmy się na Khao San ; )

_DSC6238_20121206_065105-2_DSC6607_20121207_015839

Ale  nawet tam można złapać krótką chwilę spokoju – tylko trzeba wstać wcześnie, zanim obudzą się sprzedawcy jedzenia, ciuchów, świecących rogów, pracownicy salonów masażu, uliczni grajkowie i wczorajsi balangowicze ; )

_DSC6608_20121207_015844

Khao San jest na pewno bardziej turystyczne niż tajskie, ale ma dwie niezaprzeczalne zalety – jeśli jesteś w Bangkoku po raz pierwszy i masz mnóstwo pytań typu „jak gdzieś dojechać” „czy warto” „za ile” to bez trudu spotkasz tam kogoś, kto właśnie wrócił z miejsca, które cię interesuje i udzieli ci najświeższej możliwej odpowiedzi.

Po drugie jest bardzo blisko Pałacu Królewskiego i kompleksu świątyń z najważniejszą z nich, Świątynią Szmaragdowego Buddy – najświętszą w całej Tajlandii. Nawet w pochmurny dzień złote wieżyczki i bajecznie kolorowe mozaiki robią gigantyczne wrażenie, więc wyobraźcie sobie, jak to musi wyglądać w promieniach słońca!

_DSC6261_20121206_072500_DSC7006_20121208_091434_DSC6973_20121208_073601page 1

Dary składane Buddzie wcale nie są takie symboliczne – na straganach można kupić płatki złota, którymi okłada się jego posąg…

_DSC6957_20121208_072158

… można też podrzucić mu całkiem konkretną paczkę wiktuałów – wytłoczkę jajek, siatkę pomarańczy czy butelkę wody:

_DSC6958_20121208_072209

A po spełnieniu religijnych obowiązków, należy samemu się posilić:

_DSC7010_20121208_091623

i już można pozować do pamiątkowego zdjęcia:

_DSC6999_20121208_075255

Dla nas nowością była informacja, że w Tajlandii niemal każdy chłopiec choćby na kilka tygodni zostaje mnichem. Więc prawdopodobnie wszyscy taksówkarze, sprzedawcy w 7-Eleven, czy policjanci, których spotkacie, nosili kiedyś takie pomarańczowe szaty!

Z Świątyni Szmaragdowego Buddy jest już całkiem niedaleko do Wat Pho – świątyni słynącej z ogromnego posągu leżącego Buddy i przyświątynnej szkoły masażu, podobno najlepszej w Tajlandii:

page2_DSC6345_20121206_085002 _DSC6347_20121206_085041 _DSC6355_20121206_090108 _DSC6376_20121206_091152

Jeśli będziecie mieli tego samego dnia ochotę zobaczyć jeszcze jedną świątynię, przeprawcie się promem na drugą stronę rzeki, żeby zobaczyć Wat Arun, czyli Świątynię Świtu. Bilet na prom kosztuje jakieś kilkadziesiąt groszy, a widok miasta od strony wody naprawdę robi wrażenie!

_DSC6445_20121206_103536_DSC6419_20121206_101453_DSC6516_20121206_113313_DSC6469_20121206_104346

Sama świątynia  – (widać ją z daleka, na zdjęciu na górze postu) ma kształt smukłej wieży i stromymi schodami można wejść na sam jej szczyt – jeśli ktoś nie ma lęku wysokości. Ja mam, więc podzieliliśmy się zadaniami – Wojtek wdrapał się na górę, a ja z dołu podziwiałam jego odwagę ; )

_DSC6433_20121206_103032_DSC6448_20121206_103618page3

No dobra, ale nie z powodu świątyń wpadliśmy w tym Bangkoku po uszy – chociaż są piękne, tajemnicze, tak bardzo inne od europejskich i potrafią wprowadzić w osłupienie takim oto widoczkiem – to jest, jak zgadujemy, kolumbarium a na tych uroczych łazienkowych haczykach wiesza się modlitwy i dary dla zmarłych. Trzyma się? To o co chodzi? Azjaci bywają serio bardzo praktyczni ; )

_DSC6499_20121206_111056

To co Bangkoku pociągnęło nas i trzyma do dziś, to trudne do opisania połączenie energii i żywotności tego miasta, które pulsuje światłami, ogłusza hałasem tysięcy silników i klaksonów, uderza w nozdrza dziesiątkami aromatów z wewnętrznym luzem i spokojem jego mieszkańców. Sprzedawca smażonych bananów bez pośpiechu nałoży Ci dodatkową porcję i uśmiechnie się do zdjęcia, na ustawionym na chodniku krzesełku ktoś spokojnie poddaje się bolesnemu nitkowaniu zarostu, a w bocznej uliczce na prowizorycznym piecyku kto inny niespiesznie grilluje prosiątko na kolację:

_DSC6405_20121206_094949 _DSC6411_20121206_095621 _DSC6399_20121206_094648_DSC7202_20121208_140408_DSC7234_20121208_143015

No i jedzenie! Ten pierwszy pad thai na Khao San nie był specjalnie dobry, ale nie o to w nim chodziło ; ) Po za tym jednak zjedliśmy w Bangkoku kilka świetnych rzeczy i podzielimy się z wami adresami.

Po raz pierwszy na przykład spróbowaliśmy duriana, uważanego w Tajlandii za króla owoców. Jak pewnie czytaliście, ze względu na intensywny zapach, w wielu miejscach jest zakaz wnoszenia go do hoteli czy środków komunikacji publicznej. Od wielu  osób słyszeliśmy skrajne opinie – od zachwytu po obrzydzenie.  A według nas? Pierwszy kęs jest zaskakujący ze względu na teksturę – zwarty na pozór miąższ ma konsystencję musu. Smak trudno porównać do czegokolwiek innego, ale jest w nim coś wciągającego – trudno przestać na jednym kawałku. Zapach, nazywany czasami trupim (!), porównywany do cuchnących skarpet albo zepsutego mięsa, nam kojarzył się najbardziej z babcinym syropem cebulowym na kaszel. Nic strasznego, niektóre pyszne europejskie sery potrafią śmierdzieć  po stokroć gorzej ; ) Podsumowując – dla nas durian nie jest ani najlepszym, ani najbardziej śmierdzącym owocem na świecie, ale zwłaszcza schłodzony jest naprawdę smaczny i po tym pierwszym razie nie wyobrażamy sobie podróży do Azji bez niego.  Jak widzicie, można je kupić poporcjowane i gotowe do zjedzenia i chociaż są relatywnie drogie (w tej cenie można zjeść obiad w ulicznej knajpce), to spróbowanie duriana jest na pewno jedną z rzeczy „must do” w Tajlandii.

_DSC6583_20121206_154635

Jakoś tak się złożyło, że najlepiej trafialiśmy z jedzeniem w China Town – tam z ulicznego straganu zjedliśmy najpyszniejsze do tej pory żeberka (sorry Tato!) – pieczone, grillowane, słodko-słone, chrupiące i soczyste, z pikantnym, pachnącym sosem w foliowym worku:

_DSC7155_20121208_121236

Właściwie można próbować w ciemno – owoców, puszystych parowanych bułeczek z pastą fasoli, dziesiątek odmian curry i gulaszy z wielkich mis, pierożków z krewetkami i stuletnich jajek:

_DSC7151_20121208_120905_DSC7175_20121208_123014_DSC7128_20121208_113156_DSC6557_20121206_141534

Najlepsze zostawiliśmy na koniec – tę knajpę zobaczyliśmy w programie Pascala Brodnickiego i od razu wpisaliśmy ją na listę miejsc do odwiedzenia w Bangkoku. O, jak bardzo było warto! Mimo, że zanim tam dotarliśmy, błądziliśmy przez kilka godzin, bo jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że ulice azjatyckich miast potrafią kompletnie inaczej wyglądać za dnia i wieczorem. Więc najpierw trafiliśmy na targ kwiatowy, gdzie sprzedawane są płatki kwiatów i całe girlandy, które zostaną złożone w świątyniach i na domowych ołtarzykach

_DSC6523_20121206_125915 _DSC6524_20121206_125927

Przez otwarte na oścież drzwi podglądaliśmy sortowanie piekąco ostrych papryczek i siekanie imbiru w stosy cieniutkich paseczków:

_DSC6539_20121206_130736 _DSC6544_20121206_131117

aż w końcu złapaliśmy tuk-tuka i pokazaliśmy kierowcy wypisaną na telefonie nazwę Yaowarat – czyli ulicę w samym centrum China Town. Pokazaliśmy, bo kiedy próbowaliśmy to wymówić, to chociaż biedak wytężał całą swoją dobrą wolę, a my wszystkie nasze umiejętności lingwistyczne, to jakoś się nie rozumieliśmy ; ) Ale się udało, dowiózł nas na miejsce i przeciskając się między ludźmi, wózkami z jedzeniem i porozstawianymi na chodnikach knajpkami wypatrzyliśmy z daleka charakterystyczny zielony szyld T&K Seafood Restaurant.

Prawdopodobnie, kiedy już tam traficie, będziecie musieli chwilę poczekać na miejsce na zielonym krzesełku przy blaszanym stole, bo mają tam ciągle pełno i nie liczcie, że będziecie mieli ten stolik tylko dla siebie, ale tym lepiej! Zawsze najlepiej zamówić to, co miejscowi, a przy wspólnym stole łatwiej zapuścić sąsiadowi żurawia w talerz ; )

_DSC7216_20121208_141647

Jeśli lubicie ryby i owoce morza – będziecie w niebie. Grillowane, gotowane, albo smażone na chrupiąco, z domowymi pachnącymi dipami – ostrymi od chili, kwaśnymi od limonek, podbitymi słonością sosu rybnego. Cokolwiek wybierzecie (my, jak widać się nie ograniczaliśmy) musicie zamówić TĘ ZUPĘ. Jest to prawdopodobnie najlepsza zupa z owocami morza, jaką zjecie. Wywar jest idealną kombinacją słodkiego i kwaśnego, pikantność chili łagodzi i zaokrągla mleko skondensowane raczej niż kokosowe, a całość ma delikatny morski smak. Z dużymi kawałkami ryb, szczypcami krabów i krewetkami jest więcej niż wystarczająca na królewski posiłek dla dwóch osób

_DSC6570_20121206_145821

Za wszystko, co widzicie powyżej – kraba, muszle, krewetki, zupę, warzywa i napoje zapłaciliśmy około 100 zł. Drogo? W porównaniu ze daniami z ulicznych garkuchni tak, ale jeśli pomyślicie, ile za podobny zestaw zapłacilibyście w Europie, to prawie za darmo. W każdym razie, była to jedna z najlepiej upłynnionych stówek w naszym życiu : )

Jeśli będzie wam mało, to pięć kroków dalej znajdziecie kolejne miejsce z owocami morza –  Lek&Rut Seafood – tu z kolei plastikowe krzesełka są czerwone, ale jedzenie tak samo wymiata i tak samo trzeba odstać swoje w kolejce, czyli po prostu na ulicy, próbując nie dać się rozjechać tuk-tukom albo podeptać innym turystom.

_DSC7206_20121208_140534Pochłonęliśmy tam kilka talerzy perwersyjnych przegrzebków z bekonem i wieprzowiną, sprężystych i pachnących tajską bazylią. Udało się nam nawet namówić kucharza, żeby pokazał nam, jak je przygotowuje. Stał przy ustawionym na chodniku wielkim grillu i nie wyjmując fajki z ust, sprawnie dorzucał do każdej muszli, a to odrobinkę pasty chili, a to łyżeczkę sosu sojowego czy kroplę oleju sezamowego albo listki bazylii. Kilka chwil na ogniu i i dostaliśmy gotowe danie do zaniesienia gościom. Chyba się sprawdziliśmy jako kelnerzy, bo nasze przybycie wywołało szaloną radość u siedzących przy stoliku Tajów. Więc jakby co, to fuchę w Bangkoku mamy ; )

_DSC7180_20121208_125705 _DSC7182_20121208_130031 _DSC7189_20121208_130426 _DSC7191_20121208_130442

Jeszcze rzut oka na nocne China Town i można ruszać dalej:

_DSC7209_20121208_140948

Chociaż, jeśli jesteśmy już przy nocnym życiu w Bangkoku, to mamy dla was historyjkę ku przestrodze (albo na zachętę, kto Was tam wie ; ) Chcieliśmy przejść się po Patpongu, najbardziej imprezowej bangkockiej dzielnicy – z barami go-go, podejrzanymi salonami masażu i night marketem. Odpowiednik hamburskiej Reeperbahn czy amsterdamskiej De Rosse Buurt – z tym, że amatorzy przygód muszą zachowywać większą ostrożność (albo otwartość na doświadczenia), bo śliczna jak poranek na Andamanach dziewczyna, którą zabiorą na drinka, może ukrywać pod spódniczką sporą niespodziankę. Ladyboye – czyli mężczyźni, którzy czują się jak kobiety (i potrafią wyglądać jak miss świata!) nikogo w Tajlandii nie dziwią – są rodzajem trzeciej płci i funkcjonują w społeczeństwie zupełnie naturalnie. No więc, pomyśleliśmy sobie, że bez zobaczenia tego, nasze doświadczenie z Bangkoku byłoby niepełne. Zatrzymaliśmy tuk-tuka, wyłuszczyliśmy panu kierowcy swoje życzenie i to zaczynają się rozbieżności. Bo albo się nie zrozumieliśmy, albo wyglądaliśmy na łatwe do oskubania sieroty ; ) Dość, że jechaliśmy, jechaliśmy, a otoczenie wyglądało coraz mniej rozrywkowo – żadnych świateł, migających neonów, straganów i imprezujących tłumów. W zamian za to, była przybudówka na tyłach jakiegoś wieżowca, z której wyszedł gość, wyglądający jak czarny charakter z filmów klasy C. Mały, chudy, z rozbieganymi oczkami w szczurzej twarzy i rzadkimi, ulizanymi do tyłu włosami. Spojrzał na nas, zamienił kilka słów z kierowcą i wcisnął mu do ręki banknoty, a nam gestem ręki pokazał, że mamy iść za nim do środka. Kiedy zaprotestowaliśmy, bo w ogóle, gdzie my do cholery jesteśmy, wzruszył ramionami, popatrzył na nas jak na głupich i powiedział coś w stylu „Jak to gdzie, ping-pong show, 700 bathów od osoby” Teraz to my się wkurzyliśmy, bo nie zamierzaliśmy oglądać porno-cyrku w jakiejś zawszonej dziurze i w dodatku płacić za to takiej kasy. I to wkurzenie było po nas widać, bo nagle atmosfera zrobiła się nerwowa (pamiętacie, jak pisaliśmy, że w Tajlandii lepiej zachowywać spokój, bez względu na sytuację?) – kierowca, który nas przywiózł, przytulił już prowizję i nie zamierzał się z nią rozstać, a Szczurzej Twarzy bardzo nie podobał się pomysł, że wydał pieniądze i nic na nas nie zarobi. Byliśmy tam tylko we dwoje, było ciemno, a z przybudówki wychodziło coraz więcej zwabionych naszą dyskusją Tajów. No dobra, może im po prostu zapłacimy i spadamy stąd? Ale wyglądało na to, że nie chodzi już tylko o kasę, ale też o zachowanie (szczurzej) twarzy. Robimy szybką kalkulację  – cholera wie, czy jak ich wkurzymy, to nie dostaniemy w łeb gdzieś za rogiem i decyzja – płacimy, wchodzimy i wychodzimy tak szybko, jak to możliwe.

Weszliśmy. Klub, jak klub, czerwone światła i bar, w którym nasze bilety wstępu możemy wymienić na darmowego welcome drinka. W głębi, na niewielkim podwyższeniu scena, otoczona sznurami jak bokserski ring. Dookoła krzesła, a na nich, ku naszemu zaskoczeniu, nie tylko napaleni faceci, ale całkiem sporo kobiet, w tym także muzułmanki w hidżabach. Nie wiemy, czy przyszły tu z ciekawości, dla relaksu, czy dlatego, że życzyli sobie tego ich mężowie.

Na scenę wychodzą kolejno prawie gołe dziewczyny, w jakichś tandetnych piórkach czy cekinach. Każda z nich najpierw przeciera podłogę po koleżance, odkłada na bok brudny ręcznik, dla formalności wykonuje kilka umownie tanecznych ruchów i przechodzi do głównego punktu programu. Ustawia się tak, żeby wszystko było dobrze widoczne i wyciąga spomiędzy nóg girlandy sztucznych kwiatów, plastikowe łańcuchy, wstążki – po kilka metrów. Jedna z nich strzela rzutkami do balonów, inna wkłada sobie banana, wyciska go w kawałkach i częstuje siedzących najbliżej gości. Kilka minut i następna – spędziliśmy tam może z pół godziny, kiedy wychodziliśmy, zaczynał się pokaz seksu na żywo.

Chcielibyśmy myśleć, że to co widzieliśmy, to taka jarmarczna ekspresja azjatyckiego bezpruderyjnego, pełnego radości podejścia do seksu, ale  było to widowisko smutne i dosyć obrzydliwe i czuliśmy się, jakbyśmy wzięli udział w handlu ludźmi.

Dlaczego to opisaliśmy? Z dwóch powodów. Po pierwsze, jako biali turyści w Bangkoku dostaniecie pewnie kilka propozycji wzięcia udziału w takim show. Naganiacze i kierowcy tuk-tuków będą wam wciskać zaproszenia, kupony rabatowe i obiecywać super zabawę. No więc teraz już wiecie, że nie zupełnie tak to wygląda – no chyba, że szukacie takich rozrywek, ale wtedy poradzicie sobie bez naszych wskazówek.

Po drugie, w tytule tego posta napisaliśmy, że Bangkok stał się naszą bramą do Azji. To tam zakochaliśmy się w azjatyckim street foodzie, poczuliśmy, że odpowiada nam tamtejszy klimat, energia i przedsiębiorczość mieszkających tam ludzi, ciekawi i pociąga tajemniczość i obcość kultury. Ale zobaczyliśmy  także rzeczy, które są dla nas dziwaczne, niezrozumiałe i trudne do zaakceptowania. Mimo, to od tamtej pory wracamy do Azji i nie wyobrażamy sobie, żeby było inaczej. Jesteśmy bardzo ciekawi jak będzie  z wami.

Praktycznie:

🍀 Z lotniska na Khao San Road jechaliśmy taksówką. Żeby ją złapać, trzeba zejść na parter lotniska i wyjść na zewnątrz, gdzie znajduje się kilka stanowisk taksówkowych. Podajemy adres pod który chcemy jechać, płacimy opłatę za zabookowanie samochodu (ok 50 bathów) i dostajemy kartkę, którą oddajemy wskazanemu kierowcy. Taksówka (razem z opłatą za autostradę) powinna kosztować ok. 400 bathów. Poproście o włączenie taksometru.

🍀 Zatrzymaliśmy się w hotelu Rikka Inn – mieliśmy bardzo wygodny pokój, do którego nie docierały hałasy z ulicy, z łazienką, klimą, sejfem i wi-fi, a na dachu jest nawet basen. Nie najtańszy, jak na tajskie warunki – płaciliśmy około 120 zł, ale polecamy.

IMG_4692

🍀 po mieście poruszaliśmy się na piechotę, tuk-tukami, ze dwa razy taksówką. Z kierowcami tuk-tuków trzeba się targować, a i tak może się okazać, że taniej wyjdzie przejazd klimatyzowaną taksą

🍀 aby zwiedzić kompleks świątynny z Pałacem Królewskim, trzeba mieć odpowiedni strój –   długie spodnie lub spódnicę, koszulkę zakrywającą ramiona (nie wystarczy przykryć się szalem). Co prawda, odpowiedni outfit może bez trudu wypożyczyć na ulicy, płacąc około 100 bathów, ale uprzedzamy – będzie paskudny.

🍀 Jeśli macie w planach podziwianie panoramy miasta, na przykład z baru na szczycie najwyższego tajskiego wieżowca czyli Bayoke Sky Tower, również pamiętajcie o właściwym stroju – trzeba wyglądać w miarę elegancko, w japonkach raczej was nie wpuszczą (wiemy z własnego doświadczenia).

🍀 T&K Seafood Restaurant  – wklejamy link do mapy, żebyście nie błądzili, jak my ; ) Mała uwaga – na mapie wygląda to, jakby restauracja znajdowała się w przecznicy, ale naprawdę jest przy samej Yaowarat. Kierujcie się na tłum i zielone stoliki

https://www.google.pl/maps/place/T%26K+Seafood/@13.740198,100.5085892,17z/data=!3m1!4b1!4m5!3m4!1s0x30e299216df25a85:0x21d69b01b235239c!8m2!3d13.740198!4d100.5107779?hl=pl

🍀 Lek&Rut Seafood jest tuż obok – wystarczy przejść przez wąską ulicę Phadung Dao Road.

 

Podobał Ci się ten tekst, znalazłeś w nim przydatne informacje? Daj nam lajka i podziel się ze znajomymi – będzie nam bardzo miło! Chcesz o coś zapytać, pogadać, albo napisać, że pięknie wyglądamy na zdjęciach 😜? Czekamy w komentarzach!

 

2 Comments
  • Paulina
    Posted at 03:18h, 03 sierpnia Odpowiedz

    Jeeeej jak tam pięknie!
    Trafiłam na Waszego bloga z polecenia z innej strony 🙂 Nie żałuję 🙂 Jestem właśnie na dłuuuuuugiej delegacji w Chinach i zgadzam się w 100%, że Azja to miejsce pełne kontrastów – niezrozumialych i urzekających jednocześnie. Jak się tu jest to już się planuje kolejny wyjazd! Ja własnie planuję mój chiński urlop, a dzięki temu postowi wiem, gdzie chcę spędzić kolejny! 🙂

    • Państwo na walizkach
      Posted at 01:19h, 23 września Odpowiedz

      Chiny! Nigdy tam nie byliśmy, ale mamy to na liście : ) Musi być strasznie fajnie pomieszkać tam na dłużej, to daje zupełnie inną perspektywę. Daj znać, jak Ci się podobało w Bangkoku!

Post A Comment